Zabójcza miłość („Kobieta z Impetem” – Mariola Zaczyńska)

czarna wdowa
Fot. Laurence Grayson (flickr)

Recenzję „Szkodliwego pakietu cnót” kończyłam słowami: Liczę więc na Mariolę i jej fantazję! Muszę powiedzieć, że tego, co mi zaserwowano się nie spodziewałam!

Po tej drugiej książce mam wrażenie, że Mariola jest polską mistrzynią wielowątkowości! Irena, martwiąca się o dzieci, matkę, przyjaciół, ukrywająca romans ze znanym politykiem. Olga, stale romansująca z młodszymi mężczyznami, prowadząca firmę, która ma coraz większe kłopoty, a od niedawna mająca na głowie ojca, który sądzi się o alimenty. Janusz, znany restaurator, który spektakularnie rozstał się ze swoim partnerem, a nie może poświęcić się omdlewaniu z rozpaczy, bo na jego terenie pojawiają się „agenci” Michelina, którzy mają zadecydować, czy jego restauracja jest godna gwiazdki. Mikołaj, którego niepokoi przemyt śmiertelnie niebezpiecznych zwierząt i możliwy udział bliskich mu osób w tym niecnym procederze. Zuzanna, uciekająca przed miłością swego życia. Regina poszukująca miłości i silnego, męskiego ramienia, na którym można się oprzeć. Ignac, niespełniony malarz. A do tego jeszcze dzieci Ireny, jej kochanek, dalsi i bliżsi znajomi, a przede wszystkim… czarny charakter, śmiertelnie niebezpieczny wielbiciel egzotycznych zwierząt.

Macie już zadyszkę?

Jednak tym razem autorce udało się lepiej ogarnąć wszystkie te wątki, spiąć je całkiem zgrabnie wątkami związnymi z przyrodą i zwierzętami. W trakcie lektury wiele razy posiłkowałam się Internetem, by sprawdzić, jak wyglądają kolejne z opisywanych zwierząt i sprawiło mi to sporo frajdy. No i jestem ciut mądrzejsza. Chociaż jednocześnie opisy tych wszystkich jadowitych pająków, skorpionów i innych paskudztw były na tyle sugestywne, że mam wrażenie, że na nowo obudziła się ma arachnofobia. Aktualnie w mym mieszkaniu pojawił się wielki pająk, którego nie mogę ubić, więc mam pole do walki ze strachem. Na razie wygrywa strach 😉

„Kobieta z Impetem” to przesympatyczna komedia kryminalna. Taka… z impetem! Widać w niej przebojową naturę autorki, co dodaje tej książce jeszcze więcej uroku. I chociaż znowu ucięłabym to i owo z fabuły (np. wątek matki Ireny), bo ciągle jest w niej duuuuuużo wszystkiego, to jednak zdecydowanie podobała mi się ta książka bardziej od poprzedniej. Szczególnie podoba mi się wyobraźnia autorki i to, że w zalewie schematycznych powieści tego typu zdołała znaleźć chyba kompletnie nie poruszany temat. Nie przypominam sobie innej książki, która miałaby jakiś związek z niebezpiecznymi zwierzętami, ich przemytem, farmami śmierci itp. sprawami. Brawo za inwencję!

Ironiczny, zabawny styl, fajni bohaterowie, ciekawa fabuła, troszkę życiowej goryczy, to wszystko znalazłam w tej książce. A do tego cudowne opisy okolic Bugu, narobiłam sobie wielkiej ochoty, by też tam pojechać i odkryć te cuda na własną rękę!

Mariola Zaczyńska potrafiła w komedii kryminalnej zastosować zmodyfikowaną zasadę Hitchcocka – na początku trzęsienie ziemi, potem napięcie rośnie. Książka zaczyna się silnym wstępem, a potem dzieje się dużo, szybko i barwnie. Jej lektura sprawiła mi sporo przyjemności. A na dodatek nie zdołałam odgadnąć tego, kto jest czarnym charakterem, wstyd! No i cóż mogę napisać? Jestem bardzo ciekawa, co autorka wymyśli w kolejnych książkach!

Idealna lektura na urlop, polecam!

PS. Okładka jest urokliwa, ale kompletnie nie pasuje. Pies nie tej rasy – to po pierwsze. A po drugie – ta skulona na kanapie babeczka kompletnie nie pasuje mi do bohaterek tej książki, zero impetu 😉

PPS. Tak sobie myślę – tą książką autorka skłoniła mnie do poszukiwań w necie, rozwoju wiedzy, a na dodatek wzbudziła zaciekawienie nieznanym mi rejonem Polski. Szacun!

kobieta z impetemWydawnictwo: Prószyński i S-ka, 2014

Oprawa: miękka

Liczba stron: 488

© 

Reklama

Piękno #2

Tym razem piękno innego rodzaju. Od dzieciństwa mnie one urzekają! Chociaż generalnie lubię zwierzęta (ok, z wyjątkiem owadów), to one podbiły me serce gracją, urokiem, spojrzeniem skrywającym tajemnicę, elegancją. Odkąd pamiętam, w domu rodzinnym był zawsze jakiś przedstawiciel tego gatunku. A kilka lat temu postanowiliśmy przetestować posiadanie dwóch – brata i siostry. I tak trafiły do nas te dwa cudaczki…

kotki

Dwa najzwyklejsze na świecie dachowce. Na czas oswajania trafiły do letniej kuchni i zaczął się cyrk. O ile prążkowany (który otrzymał niezmiernie oryginalne imię – Tygrys) był typowym kocurem – ciekawskim, odważnym i uwielbiającym głaskanie, oswoił się momentalnie, o tyle jego siostra wariowała, jak żaden kot wcześniej. Na powyższym zdjęciu jest już w połowie drogi do oswajania, ale tego, co działo się wcześniej, żadne słowa nie oddadzą! Przykład? Regularnie, przynajmniej raz dziennie, odstawialiśmy kuchenkę gazową, by wyciągnąć zza niej kota, który wciskał się w tę miniszparkę między kuchenką a ścianą. Tragedia! Tchórz straszliwy, a do tego spora dawka indywidualizmu. Dzięki temu na początku została nazwana Zołzą, co powoli ewaluowało w Zołzunię, a potem Niunię.

A gdy już obydwa oswoiły się na tyle, by mogły zdobywać świat, to zrobiło się zabawnie i przemile. Jednak prawdą jest to, że koty w ilości większej niż jeden „chowają” się lepiej. Mam wrażenie, że jedynakowi się nudzi i prędzej mu odbija szajba 😉

Koty rosły, radochy było wiele. Jednak pewnego dnia Tygrys zniknął… Było to dzień przed planowaną kastracją, więc w rodzinie podśmiewano się, że zapewne się schował. Jednakże minęła doba, dwie, trzy… Nikt nic nie widział, kot przepadł. Niestety, nie znalazł się do dzisiaj 😦 Dobrze chociaż, że Zołza została wysterylizowana wcześniej, więc jest głównie kotem kanapowo-parapetowo-ogrodowym. I teraz tylko ona włazi mi na kolana, gdy odwiedzam Rodziców, domaga się pieszczot za cały czas nieobecności. Swoją drogą, jest to niesamowite, że – chyba przez to, że to ja byłam upierdliwcem nie dającym jej pozostać dzikuską – do dzisiaj przychodzi do mnie prawie jak pies. Do reszty rodziny na kolanka idzie wtedy, kiedy ona sama ma ochotę.

Zołza

Uwielbiam bestyjkę! Dobrze, że sąsiedzi z dołu mają trzy wychodzące koty, spotykam je więc często pod drzwiami, gdzie następuje radosne przywitanie i krótsze lub dłuższe zajmowanie się danym osobnikiem. A jedna tricolorka nawet odwiedziła mnie już dwa razy u mnie w mieszkaniu. Fajna jest! A przyjaźń z tą trójką pomaga mi dotrwać do kolejnych wizyt u Rodziców i Zołzy 😉

A jaki jest Wasz stosunek do tych pieknych zwierząt? Uwielbiacie, lubicie, ale raczej platonicznie, a może nie jesteście w stanie ich znieść?

„Kupiliśmy zoo” – Benjamin Mee

Wydawnictwo: W.A.B., 2011

Oprawa: twarda z obwolutą

Liczba stron: 342

Moja ocena: 3,5/6

Ocena wciągnięcia: 3,5/6

„Kupiliśmy ZOO”. Jak wielu z nas może to powiedzieć o sobie i swojej rodzinie? Pewnie kilkaset czy kilka tysięcy osób na całym świecie. A w tym właśnie towarzystwie znalazł się Benjamin Mee z żoną, dwojgiem dzieci i dalszą rodziną. Benjamin to dziennikarz, który pisze – głównie dla Guardiana – o majsterkowaniu. Stosunkowo niedawno spełnili z Katherine marzenie – sprzedali londyńskie mieszkanie i kupili teren na południu Francji. Słońce, pyszne jedzenie i wino, zabytkowe stodoły, pełnia szczęścia. A jednak, gdy w paczce od siostry Ben znajduje ulotkę dotyczącą sprzedaży ZOO w Dartmoor, to nie zastanawia się długo, tylko staje do walki o kupienie tego niesamowitego przybytku. Co było więc jego marzeniem? Francuska prowincja? Angielskie deszczowe tereny pełne egzotycznych zwierząt? A może samo gonienie za realizacją kolejnych marzeń jest tym, co pociąga go najbardziej?

Ben ze sprzymierzeńcami długo walczy o to, by najpierw kupić ZOO, a potem doprowadzić do jego otwarcia. Miesiące bitew o kredyty, naprawy, wyremontowane wybiegi, nowe zwierzęta, leczenie obecnych, renowacja domu i całego ogrodu, stworzenie godziwej infrastruktury, pokonanie biurokracji etc. A to wszystko w atmosferze zmian kadrowych, a przede wszystkim – z bardzo chorą Katherine u boku. Aż się można zastanowić – jak ktoś mógł dać radę i podołać zagrożeniu życia najbliższej osoby, w połączeniu z walką o rozkręcenie olbrzymiego biznesu?

Pomysł na książkę – rewelacyjny! Bo kto z nas tak naprawdę wie wiele o prowadzeniu ZOO, o codziennym życiu jego mieszkańców i ich opiekunów, o tym, co za kulisami? Z wielką chęcią dowiedziałabym się o tym dużo więcej i dlatego chciałam sięgnąć po tę książkę. Owszem, otrzymałam mnóstwo informacji, ale spora część z nich to były informacje mniej związane ze zwierzętami, a bardziej z tym, jak przerabiano budynki, wybiegi, jakie papiery trzeba było wypełnić, jakie wymagania spełniać, by ZOO mogło zostać otwarte. Mnóstwo informacji dotyczyło spraw finansowych – kredytów, biznesplanów, zysków, strat, ryzyka finansowego etc. O zwierzętach autor pisał najwięcej albo a propos problemów ze zdrowiem i utrzymaniem, albo przy okazji opisywania prób ucieczek.

Tej potencjalnie fascynującej książce przytrafiły się trzy rzeczy, które znacznie ograniczyły mój zachwyt powyższą lekturą. Pierwszą było przegadanie – autor snuje mnóstwo opowieści, ale niekoniecznie silnie związanych z głównym tematem.  Druga to fakt, że nawet, gdy trzyma się tematu, to często skupia się na rzeczach, o których pisałam wyżej, a które mnie interesowały znacznie mniej, niż np. opowieści o zwierzętach zamieszkujących ZOO, czy też o tym, jaki był wpływ tego przybytku na odwiedzających etc. Ostatnia to – niestety – zaskakujący brak umiejętności autora do snucia porywających opowieści. Najpierw, skonsternowana zastanawiałam się, jak to możliwe, przecież od wielu lat pisze teksty do Guardiana. Ale potem przypomniałam sobie, że pisze o majsterkowaniu, więc może w tym temacie nie jest potrzebny dar porywającego opowiadania? Mnie zdecydowanie zabrakło tego „czegoś”, co nie pozwala się oderwać od lektury, co zatrzymuje dech w płucach, zaskakuje i poraża.

Suma sumarum – to jest książka ciekawa ze względu na tematykę, jednakże mogłaby być dużo lepsza, gdyby napisał ją ktoś inny. Owszem, autor dokonał zacnego i trudnego czynu uratowania ZOO przed likwidacją, doceniam to całym sercem. Jednakże chyba lepiej byłoby, gdyby pozostał przy prowadzeniu ZOO i serialu, który powstał w trakcie walk o istnienie tej placówki. Książka jest niestety przeciętna. © Agnieszka Tatera

Recenzja powstała dla portalu Lektury Reportera