
Końcówka roku 1799, Barcelona. Miasto wrze w oczekiwaniu na koniec wieku. Kto może, ten wyszukuje opcje wspaniałych rozrywek, przygotowuje stroje, plotkuje o atrakcjach i innych zaproszonych. A już wyższe sfery to żyją praktycznie tylko tymi kwestiami. A, jeszcze tym, gdzie kto usiądzie w trakcie uroczystego Te Deum w katedrze.
Ale najpierw trzeba doczekać końca / początku (zależy, z kim się rozmawia!) wieku. By uprzyjemnić arystokratom oczekiwanie, w mieście pojawia się solistka nazwana słowikiem z Orleanu. Kobietą zachwyca się pewien młodzieniec, Andreu. Zyskuje przychylność śpiewaczki, spędza z nią noc.
Sprawy szybko jednak się mocno komplikują. W hotelu znajduje się ciało kobiety, która została okrutnie zamordowana. Andreu zostaje oskarżony o popełnienie tej zbrodni. A wyplątanie się z tej afery jest tym trudniejsze, że w sprawę zaangażowani są wysoko postawieni urzędnicy, a solistka miała z Barcelony jechać na dwór królewski, gdzie jej niecierpliwie wyczekiwano. Czy mężczyźnie uda się wybronić z tak poważnego oskarżenia?
Wcześniej czytałam tylko „Głosy Pamano”, więc nie do końca wiedziałam, czego się mogę spodziewać. A i tak zostałam zaskoczona! Tym, jak bardzo ta powieść różni się od poprzedniej. Często autor pozostaje, o ile nie w tej samej konwencji, to chociaż w tym samym stylu pisania. A tu kolejna zmiana.
W trakcie czytania czułam niedosyt. Książka wydawała mi się, owszem, dobrze napisana, okraszona ironią, czy wręcz sarkazmem, ale taka jakaś momentami miałka, czy też niepotrzebnie przegadana. Ale gdy doczytałam do końca i zaczęłam o niej myśleć, to stwierdziłam, że dopiero teraz widzę ją jako całość i muszę ją ocenić wyżej.
Autor ponownie wodzi nas za nos. To, co wydaje się na początku stosunkowo prostą historią Adreu i jaśnia pana Rafela Massó i Pujades, cywilnego prezesa Trybunału Królewskiego w Barcelonie, z czasem komplikuje się, autor odkrywa kolejne warstwy, powoli, delikatnie snuje swą opowieść, która funduje czytelnikowi sporo niespodzianek.
„Jaśnie pan” to nie kryminał. To ciągle i niezmiennie opowieść o winie, zbrodni, sprawiedliwości. O sieci powiązań międzyludzkich i tym wszystkim, co jesteśmy w stanie zrobić, by się po niej poruszać, być jak najbliżej środka, nie wypaść poza nią.
Oprócz tego, ta powieść świetnie ukazuje Barcelonę tamtych lat, a szczególnie jej wyższe sfery. Autor ma talent do barwnego odmalowywania bohaterów, społeczności, zachowań ludzkich, całość, która tworzy specyficzny klimat, pomaga zanurzyć się w książce.
Cabre zdecydowanie potrafi tworzyć bohaterów. Są tak ludzcy, że często przez całą książkę nie dochodzimy do jednoznacznej oceny danej postaci. Już nam się może wydawać, że wiemy wszystko o danej osobie i taki mamy stosunek do danego bohatera, a tu niespodzianka, wszystko się może zmienić błyskawicznie. Swoją drogą to ciekawe, ponownie nie znalazłam bohatera, którego mogłabym całkowicie polubić lub chociaż w dużej części identyfikować.
Tym razem znajdziemy w powieści dawkę humoru. Autor nie ma litości dla swoich bohaterów, podśmiewa się z nich, drwi z ich przywar, prób pokazania się z jak najlepszej strony, nieporadnego naśladownictwa innych. I chociaż nie ubawiły mnie one tak, jak innych czytelników, to nie mogę mu odmówić ciętego języka i zmysłu obserwacji.
Zastanawiam się, dla kogo jest ta książka i sama do końca nie wiem. Chyba najzwyczajniej w świecie dla wielbicieli dobrze napisanej prozy, dla tych, którzy doceniają piękno języka i umiejętność tworzenia bardzo dobrze skonstruowanych opowieści z dopracowanymi bohaterami. Ja jestem bardzo ciekawa, czym zaskoczy mnie Cabre w następnej powieści!