
Obydwie książki przeczytałam dosyć dawno, ale nie mogłam się zdobyć na napisanie długich opinii na ich temat. Obydwie zostały już na blogach wymaglowane na wszystkie strony, więc czuję, że wystarczy, jak dodam od siebie tylko krótkie opinie.
Pierwsza z nich to „Ripper. Gra o życie” Isabel Allende. Bardzo lubię powieści obyczajowe tej autorki, wychodzą jej one świetnie. Ale po licho zabrała się za zmianę gatunku? Zachwalany thriller okazał się marną powieścią i tyle. Przegadana, rozwleczona, niewiarygodna, bez umiejętnego rozwoju akcji, bez dreszczyku. No i litości – to nie jest thriller, tego nawet kryminałem nazwać by nie można było. Powieść obyczajowa z elementami – może. Jak dla mnie dużo gadania o niczym, a na koniec trochę akcji. No i niestety mało to wszystko było dla mnie wiarygodne, jeszcze najwiarygodniejszy jest złoczyńca, a ci, którzy z nim walczą… No nie jest to majstersztyk, do którego przyzwyczaiła mnie Allende. Dorośli to ciapy podporządkowane nastolatkom, mówiący im wszystko o morderstwach, a za to oczywiście nastolatkowie to brzytwy, sami wszystko załatwią i rozwiążą.
Generalnie o wiele lepiej wypada warstwa obyczajowa, ta skupiona na zbrodniach i śledztwie leży i kwiczy. I cały czas miałam wrażenie naciągania, jakby autorka sama nie wiedziała czego chce, jakby ciągnęło ją do obyczajówki i przypominała sobie tylko od czasu do czasu „ach, miałam pisać thriller!”. Pani Allende, niech pani wraca do tego, co wychodzi pani naprawdę świetnie!
Druga książka, z którą mam zagwozdkę to „Miniaturzystka” Jessie Burton. Tę książę pokochali chyba wszyscy poza mną. Przynajmniej to można wywnioskować z zachwytów, które zalały Internet. A ja mam z nią problem. Opisy Amsterdamu, życia mieszkańców, funkcjonowania społeczeństwa i jednostek – super, to sprawiało mi dużo frajdy i było naprawdę ciekawe. Szczególnie, że raczej rzadko w literaturze natykamy się na relację tego zakątka Europy. Ale już wydarzenia, które spotykają główną bohaterkę i jej rodzinę nie wywarły na mnie wrażenia, wydały mi się hm… odrealnione. Jakby ci ludzie nie mieli rozumów i nie potrafili myśleć, analizować, przewidywać. A już wątek miniaturzystki był dla mnie zupełnie od czapy. Miała zapewne spajać fabułę w całość, ale jak dla mnie nie spełniła tej roli i nic nie wniosła do całości.
Jestem ciekawa, w którą stronę Jessie Burton postanowi się rozwijać i czy może w przyszłości zafunduje nam jednak ciekawą powieść historyczną, lepiej skonstruowaną i spójniejszą. Wydaje się mieć potencjał, więc trzymam kciuki! A, dla wydawnictwa brawa za piękną oprawę graficzną oraz świetną akcję promocyjną.
Jak widać, w przypadku tych dwóch książek nie wpasowałam się w ogólne tendencje i to, co zachwycało innych, mnie rozczarowało. Trudno, i tak bywa…