Jaki naprawdę był? („Cesarz Kaligula” – Ingmar Villqist)

Kaligula4_125
W roli Kaliguli na zdjęciu Mateusz Bieryt. My oglądaliśmy Michała Kościuka.

Dwa tygodnie temu miałam okazję obejrzeć nowe przedstawienie w krakowskim Teatrze Bagatela„Cesarza Kaligulę” w reżyserii Ingmara Villqista. I od tego czasu gryzę się z tym spektaklem. Z jednej strony niezbyt mi się podobał, z drugiej… jakoś mnie zafascynował. A może o to chodziło jego twórcom?

Ten spektakl ma swoistą konstrukcję szkatułkową – aktorzy grają aktorów, którzy występują w filmie o słynnym cesarzu. Naprzemiennie mamy więc okazję obserwować świat planu filmowego oraz odgrywaną przez nich wersję życia Kaliguli. Gdy tylko dawałam się pochłonąć opowieści o jednym z najsławniejszych starożytnych władców następowało przeniesienie i znajdowaliśmy się na planie filmowym, gdzie np. kręcono duble czy następowały rozgrywki między ekipą filmową. Taki zabieg nie pozwalał na głębsze wejście w świat starożytny, jednak pomagał dostrzec uniwersalność np. gry o władzę, intryg międzyludzkich. I chociaż ja osobiście wolałabym otrzymać wersję tylko i wyłącznie skupioną na Kaliguli, to upływ czasu między spektaklem a pisaniem tego tekstu pozwolił mi na dostrzeżenie zalet takiego rozwiązania, dzięki niemu sztukę łatwiej odnieść do teraźniejszości i zobaczyć, z jak de facto uniwersalnymi problemami zmagał się Kaligula.

Kaligula4_396
Cherea (Anna Rokita) oraz dwóch Senatorów (Adam Szarek oraz Paweł Sanakiewicz)

Jest on tu przedstawiony bardziej ludzko, niż zazwyczaj. Widać, że reżyser zastanawiał się nad tą postacią bardzo długo, nad tym, co ukształtowało go w taki, a nie inny sposób. Kaligula Villqista to młody, zagubiony człowiek, wcześnie pozbawiony rodziców, wystawiony na okrucieństwa mordów, intryg, molestowany przez dziadka. Do tego człowiek z wielką władzą, co skutkuje tym, że z jednej strony jest wystawiony na ciągłe niebezpieczeństwo ze strony spiskujących senatorów, z drugiej strony każdy jego krok jest nieustannie chwalony. Stresująca i zaburzona sytuacja. Dzięki takiemu przedstawieniu można się zastanawiać, czy aby na pewno wiemy wszystko o Kaliguli? Czy może jednak osądzaliśmy go według niepełnych przesłanek? Zresztą tak sobie dumam, że piękną klamrą spina całość profesor historii, który pojawia się od czasu do czasu na planie filmowym i próbuje przekazać właśnie to – jak niejednoznaczna jest postać cesarza, na jak niepewnych przesłankach stoi cała nasza dotychczasowa wiedza. Niestety, nikt go nie słucha…

Kaligula4_164
Makron (Jakub Bohosiewicz) oraz Sabinus (Kosma Szyman)

Jak już pisałam nie podobało mi się założenie związane z planem filmowym. Owszem, doceniam jego zasadność, ale jednak jest ono dla mnie zbytnim upraszczaniem, „waleniem wprost”, szczególnie, że przyjęta została typowa estetyka jaka przeciętnie kojarzy się z takimi przedsięwzięciami (przynajmniej bazując na wizji portali plotkarskich) – służalczość, intrygi, wulgarność, rozpasanie erotyczne. I owszem, widzę, jak te zabiegi łączą się w całość (szczególnie w drugiej części spektaklu), ale i tak zdecydowanie bardziej przemawia do mnie część stricte związana z Kaligulą.

Kaligula jawi się jako bardzo zagubiony człowiek, poszukujący swego miejsca na świecie, zrozumienia, miłości, nie odnajdujący się w roli, która została mu przydzielona. Grono senatorów ciągle dybie na jego życie, planując kolejne zamachy, w których niestety bierze też w końcu udział wierny z pozoru legionista Cherea. Wierny Makron broni swego cesarza, cóż jednak może zrobić, gdy on sam wystawia się na śmierć? Historia walki o władzę, intryg, międzyludzkich rozgrywek oraz tego, jak to wszystko wpływa na ludzką psychikę.

„Cesarz Kaligula” zawiera według mnie sceny, które były niepotrzebne, np. te przebitki z tańcem, sporo gestów, które można było usunąć, sceny filmowe mogłyby zostać skrócone, a już szczególnie ta z kręcenia orgii (która miała służyć chyba głównie szokowaniu publiczności, bo by przekazać informacje o molestowaniu młodego Kaliguli nie potrzeba było aż tyle czasu). Jednak wiele scen było pięknych – wyważonych, czasami wręcz ascetycznych w przekazie, a i tak buzujących emocjami. Pierwsza połowa jednak prosiłaby się o przemyślenie, owszem, w drugiej połowie wszystko łączy się w całość, jednakże ryzykujemy tym, co wydarzyło się w trakcie naszego pobytu – przynajmniej kilkoro widzów wyszło w trakcie przerwy. Owszem, jest to pewnego rodzaju ryzyko zawodowe w tym przypadku, jednakże nie można przecenić roli dyskomfortu, który może sprowokować widza do powiedzenia „dosyć”.

Kaligula4_484fotPiotrKubic
Makron (Jakub Bohosiewicz) w swym przepięknym kostiumie.

My mieliśmy okazję oglądać w roli Kaliguli Michała Kościuka, który według mnie poradził sobie z nią całkiem dobrze, szczególnie w drugiej połowie wzbudzał we mnie uczucia żalu i wzburzenia. Dobre wrażenie zrobiła także Anna Rokita jako Cherea, zresztą sporo drugoplanowych w tym przypadku aktorów zaprezentowało się ciekawie. Jednakże cały spektakl ukradł – i to w 100% – odtwórca Makrona, czyli Jakub Bohosiewicz. O raju, jak on to zagrał – moc, mrok i urok. Do tego świetny głos, bardzo dobra mimika, gestykulacja i ruch sceniczny, sam miód. Oczu nie szło oderwać! Wydatnie pomagał też w tym jego kostium, a właśnie…!

Męskie kostiumy to bardzo mocny plus tego przedstawienia – proste, ale świetnie wymyślone, wyraziste, dobrze dobrane. Każda postać otrzymała dobrany pod siebie kostium w wybranej kolorystyce, bardzo dobrze uszyty, do tego piękne buty, naprawdę miło było popatrzeć na panów, co niestety w teatrach wcale nie jest normą. Dużo bladziej wypadały panie. Druzylla sukienkę miała ładną, buty jednakże strasznie jarmarczne, a Caesonia miała przedziwne sukienki, z jedną z nich walczyła zresztą całą pierwszą połowę – nagminnie odrzucając nogą lub ręką fałdę sukienki, by ta pokazywała jej nogi. Denerwujące i niepotrzebne.

Kaligula4_177
Kaligula (Mateusz Bieryt) oraz Miłość (Patryk Kośnicki)

Czytam to, co napisałam i wychodzi na to, że generalnie „Cesarz Kaligula” – mimo niepotrzebnych scen, zbytnich dłużyzn, przesadnych przejaskrawień – zrobił na mnie wrażenie większe, niż myślałam na gorąco, że zrobił. Nie jest to spektakl, który zostanie ze mną całe życie, jednakże jest ciekawym przykładem niejednoznacznego i trudnego do oceny spektaklu, który gdzieś tam we mnie siedzi i drażni zmysły. No i warto go obejrzeć chociażby dla Jakuba Bohosiewicza, który został mianowany odkryciem krakowskiego weekendu kulturalnego.

PS. Zdjęcia pochodzą z materiałów prasowych teatru. Fot. Piotr Kubic.

PS. „Naszego” Kaligulę grał Michał Kościuk, który w kostiumie cesarza prezentował się tak:

16907996_1211279885608043_1964193921483407360_n(1)
Michał Kościuk w kostiumie Kaliguli
Reklama

Melduję, że…

ksiazka_2015

Niedługo ruszam na Targi Książki w Krakowie. Chociaż nie mam kompletnie ochoty, zamordowano ją we mnie dzisiaj całkowicie. Mam nadzieję, że odżyje w trakcie targów 😉

Jutro spotkać mnie można – razem z kilkoma innymi osobami – na panelu o tytule „Czy blog może zmienić życie? Dyskusja blogerów książkowych, którzy odnieśli sukces”, godzina 16.00-17.00, sala Praga A. Podtytuł panelu wprawił mnie w lekkie oszołomienie, no ale co tam, zobaczymy jak będzie!

Pewnie od południa będę krążyć po hali targowej, zamierzam także wpaść na spotkanie blogerów w „Smakołykach”.

Do zobaczenia w Krakowie?

Ja Wam wszystkim pokażę! („Tajemnica domu Helclów” – Jacek Dehnel, Piotr Tarczyński)

dom helclów
Fot. Wojciech Domagała, Radio Kraków

Kraków końca XIX wieku. Miasto dla jednych będące całym światem, dla innych prowincjonalnym miasteczkiem. Tygiel ambicji, marzeń, intryg. Miejsce, w którym wyśmienicie czuje się profesorowa Zofia Szczupaczyńska. Mieszczka, którą małżeństwo „przeflancowało” do Krakowa. Ambitna, perfekcyjna pani domu, wymagająca od innych, by spełniali wszystkie jej życzenia, marząca o wielkiej karierze towarzyskiej. A na dodatek rozmiłowana w plotkach, intrygach i zagadkach. Osoba idealna do zajęcia się tajemniczymi wydarzeniami, które rozgrywają się w słynnym Domu Helclów.

Tu trup, tam zaginięcie, a do tego spanikowane siostry zakonne i mieszkańcy domu oraz nieudolnie zajmująca się tymi sprawami policja – to wszystko wystarcza do tego, by profesorowa poczuła się zobowiązana do działania. Tym bardziej, że sukces może jej pomóc w realizacji prywatnych ambicji, a i nowi znajomi mogą się przydać w pięciu się po drabinie społecznej. A więc do dzieła!

Na okładce „Tajemnicy Domu Helclów” znajdziecie dopisek głoszący „Literacka zagadka roku”. Uważam go za lekko przesadne działanie promocyjne wydawnictwa. Owszem, zagadka jest ciekawa, dobrze poprowadzona, wciągająca ale nie zakwalifikowałabym jej jako literackiej zagadki roku. Jedną z wielu dobrych – tak. Jednakże tajemnice, zbrodnie i prywatne śledztwo Szczupaczyńskiej to tylko jeden z dwóch ważnych wątków tej książki. I całe szczęście!

Bo o wiele ciekawsze jest tło obyczajowe! I to właśnie dzięki niemu powieść robi tak dobre wrażenie. Dzięki niemu i bohaterom! Profesorowa to mały majstersztyk, cóż to za cudnie narysowana i poprowadzona postać! Mam wielką, olbrzymią nadzieję, że duet autorów postanowi zrobić z niej bohaterkę serii książek i pociągnie losy tej amatorskiej pani detektyw dalej. Ten jej charakterek, te szczegóły zachowania, to „śledztwo śledztwem, ale groby na Wszystkich Świętych należy wyszorować”. Jest intrygantką, plotkarą, która zrobi wszystko, by jej status życiowy się polepszał, ale i tak dzięki swym dziwactwom podbiła moje serce, lubię takich bohaterów. A i bohaterowie drugoplanowi są cudni.

A gdy do tego dodać przepięknie oddaną atmosferę dziewiętnastowiecznego Krakowa, to robi się wyśmienita opowieść. Te opisy różnych grup społecznych, ich zachowań, zwyczaje, tradycje, ubiory, posiłki. Media, teatr, kwestowanie, pogrzeby… Te wszystkie rozgrywki i szarady w tzw. „towarzystwie”. Gdy czytałam tę książkę, to czułam jakby powrócił Jacek Dehnel znany i z „Lali” czy „Balzakiany”. Rozkoszna lektura!

Pierwszą książkę duetu, kryjącego się pod pseudonimem Maryla Szymiczkowa, czyli Jacka Dehnela oraz Piotra Tarczyńskiego uważam za niezmiernie udaną. Czytałam z wielką przyjemnością, tajemnica tajemnicą, ale ja czułam się, jakbym chodziła z profesorową po krakowskich uliczkach, czekała na uroczyste otwarcie nowego teatru czy też obserwowała zmagania ze służącymi (bo przecież tak trudno o te idealne!). Barwna, bardzo plastycznie odmalowana opowieść, jestem na tak!

Spotkania, rozmowy, tłumy i książki, czyli Targi Książki w Krakowie

Jeżeli ten tekst będzie zbyt długi, to pretensje mieć możecie tylko do Sardegny i jej komentarza 😉 No, ale zobaczymy. Nastrój mam jakby nie ten, który powinnam mieć, by pisać fajny post o tych ciekawych dniach. Trzeba jednak spróbować, bo jutro praca + podróż + padnięcie z nóg = brak możliwości pisania notki na bloga. Jalla, do dzieła zatem!

W czwartek wybrałyśmy się do Krakowa razem ze współpracownicami. Miałam wrażenie, że cały pociąg pełen jest wydawców w przemieszaniu z ludźmi jadącymi (chyba) na konferencję dotyczącą innowacyjności 🙂 Tym samym pociągiem jechał – uroczy, jak zwykle – Jacek Dehnel. Postanowiłam jednak nie zachowywać się jak psychofanka i nie zaczepiać biednego człowieka w pociągu. Wystarczy, że już w maju piałam mu peany do ucha 😉 Po dotarciu do grodu Kraka pojechałyśmy w trójkę odwiedzić pierwszy Młodzieżowy Klub Recenzenta, jaki powstał rok temu we współpracy z moją szefową 🙂 Było super! Zobaczyć na żywo miejsce, gdzie klub funkcjonuje, porozmawiać z Moniką, popatrzeć na te stosy książek, które biblioteka zyskała dzięki temu projektowi – bezcenne!

Tort z okazji pierwszych urodzin klubu!

Potem jazda na Targi Książki. Czwartek jest zdecydowanie najlepszym dniem na odwiedziny, jeżeli macie na celu pochodzenie od stoiska do stoiska i sprawdzenie ofert. Byłam twarda i niczego nie kupiłam. Czego nie można powiedzieć o mych koleżankach, obydwie wychodziły mocno obładowane. A wieczór upłynał nam pod znakiem integracji branżowej 😉

Piątek od rana był już dosyć wariacki. Najpierw spotkałam się z Moniką oraz młodzieżą z wcześniej odwiedzonego klubu. Mieliśmy małe spotkanie na temat blogowania, tego, co się dzieje z recenzjami u wydawcy, krytyki, otwartości, rozwoju i realizowaniu swoich pasji. Warunki wprawdzie nie były sprzyjające koncentracji (kawiarnia targowa), ale mam nadzieję, że chociaż kilka osób skorzystało ciut z naszego spotkania. Potem zaczęły się pierwsze spotkania indywidualne i grupowe z blogerami (na razie prywatnie), a także odwiedziny u znajomych osób z innych wydawnictw. Spotkałam także znajomego pisarza z małżonką, Sławka z portalu Granice, dziewczyny z Lubimy Czytać, czas uciekał błyskawicznie. A o 12:00 mieliśmy umówione spotkanie – znowu Monika z osobami z jej klubu miały się spotkać z kolejną koordynatorką – klubu-świeżynki – i członkami jej klubu. Niestety w kawiarni było pełno, więc spotkanie było krótkie, jednakże panie zdążyły się umówić na spotkanie „na spokojnie”, co raduje nasze serca, bo takie spotkania klubu działającego od roku z klubem, który działa miesiąc, to coś fajnego, motywującego i dającego szansę na przedyskutowanie wielu wspólnych tematów. Trzymam więc kciuki za sukces! Potem kolejne spotkania z blogerami, osobami z różnych portali internetowych, autorkami i autorami. Gardło zaczynało odczuwać pierwsze skutki zmęczenia materiału, w końcu nie jestem przyzwyczajona do gadania prawie non-stop przez nawet jeden dzień, a co dopiero dłużej. Za to wieczór był całkiem spokojny – pomagałam znajomym w przygotowaniu żurku na sobotnią imprezę. Czyli wersja: krojenie i pogaduchy 😉

Sobota była najbardziej wariackim dniem, w każdej jego minucie. Już o 10 rano umówiona byłam ze znajomymi – recenzentami, biblionetkowiczami. Spotkałam też Jarka Czechowicza, czyli gościa panelu, na którym wylądowałam o godzinie 11:00. Jarek, razem z Anek7, zostali zaproszeni do reprezentowania blogosfery książkowej w panelu pod tytułem „Blogerzy książkowi – przyszłość krytyki literackiej?” Zasiedliśmy zgodnie z Sardegną i Fri2go, by kibicować znajomym blogerom, którzy zresztą wypadli bardzo dobrze. Ania konkretnie, sympatycznie i „z sercem”, a Jarek bardzo merytorycznie, widać było, że był dobrze przygotowany. Na tyle zresztą, że dostał od nas już po kilku minutach brawa, a nie był to jedyny raz, kiedy chciało nam się klaskać 😉 Pozostałymi panelistami byli: pani organizująca panel, reprezentująca Booklikes oraz dwójka krytyków literackich. Oprócz tego na scenie dodatkowo znalazło się dwoje blogerów, ale niestety nie jestem w stanie przywołać nazwy bloga, którego reprezentowali, nie zapamiętałam jej, mimo powtórzeń. Było tyle relacji z tego panelu (ja chyba czytałam już z 10, jak nie więcej), że nawet nie chce mi się o nim zbytnio pisać, szczególnie po dzisiejszym dniu i jego atrakcjach. Jeżeli jednak ktoś czuje wyraźną potrzebę poznania moich wrażeń, to proszę o znak. Teraz chcę tylko powiedzieć, że Jarkowi kibicowałam szczególnie, bo miałam okazję przez kilka przedtargowych dni troszkę usłyszeć o jego przygotowaniach do udziału, przyłożył się chłop 🙂

Po zakończeniu panelu, a przed spotkaniem z blogerami w Botanice, odbył się maraton spotkań. Miałam okazję poznać kilkoro blogerów, których wcześniej nie spotkałam oko w oko (np. Elenoir, bardzo fajnie było Cię spotkać i troszkę pogadać w sobotę i niedzielę!), a którzy zrobili na mnie bardzo dobre wrażenie, fajni jesteście 🙂 Miałam okazję spotkać oko w oko autorów, których do tej pory znałam wirtualnie, np. Magdalenę Witkiewicz, Romka Pawlaka, Iwonę Grodzką-Górnik. Razem z grupą blogerek porozmawiałyśmy także z przemiłą Renatą Kosin. Zrobiła na mnie wrażenie osoby ciepłej, otwartej i bardzo sympatycznej, nabrałam ochoty na lekturę jej książek. Przywitaliśmy się także z Małgorzatą Gutowską-Adamczyk i Martą Orzeszyną, ale tak na szybko, bo one musiały już wracać, a my uciekaliśmy na spotkanie blogerów.

To dopiero było coś! Biedna Kaś, którą spotkałam przelotem w sobotę rano, była zestresowana i pewna, że nikt nie przyjdzie 😉 Gdy – spóźnieni – zjawiliśmy się w Botanice, to nasz kąt tej kawiarni był totalnie zapchany, by nas upchać trzeba było zrobić przemeblowanie. Super, że tyle osób postanowiło się zjawić, to zawsze fajny moment, gdy można połączyć twarze, zachowanie, osobowość „na żywo” z blogiem. Szkoda, że przez ograniczone miejsce nie można było trochę bardziej się pointegrować z wszystkimi, ale obiecuję to sobie odbić za rok. Jak to zwykle bywa – skakaliśmy z tematu na temat, szczególnie, że jedni przychodzili, drudzy wychodzili. Blogerzy, których mam szczęście bliżej poznawać są tacy fajni, że naprawdę zaczyna mi się marzyć jakiś blogerski weekendowy wypad w głuszę. Może wtedy zdołalibyśmy się na spokojnie nagadać po dziurki w nosie.

Spotkanie mijało błyskawicznie, a o dwudziestej Viv, Jarkiem Czechowiczem i Ktryą musieliśmy ruszyć na imprezę do znajomych biblionetkowiczów. Pod furtką czekał na nas dziwny koleś w masce i rękawiczkach a la kościotrup, który stwierdził, że idzie na tę samą imprezę, a którego nikt (po głosie) nie rozpoznawał 😉 Nawet ściągnięcie maski nic nie dało! Dopiero sam wyjaśnił, że nasza przyjaciółka (która tam oczywiście była) jest też jego przyjaciółką, dużo słyszał o gospodarzach tej imprezy i postanowił wpaść 😉 I fajnie, bo był jedną z dobrych dusz tej imprezy. Tej nocy bardzo przydała nam sie zmiana czasu, nie ukrywam 😉

Niedziela rozpoczęła się zjazdem blogerów i inauguracją konkursu na Literacki Blog Roku. Organizatorem był Sławek Krempa z Granic. Było kameralnie, ale to właśnie moim zdaniem był duży plus tego spotkania. Można było rozmawiać siedząc twarzą w twarz, można było skojarzyć kto jest kim. Dla mnie tzw. „networking” to duża zaleta takich spotkań. Tematy poruszane były mniej więcej te same, co zwykle. Wyjątkiem był chyba nie aż tak często poruszany (w blogosferze książkowej) temat użytkowania mediów społecznościowych dla rozwoju bloga oraz różnicowania treści wrzucanych na bloga. I dalej – nudnie już pewnie dla Was – spotkania, spotkania, rozmowy. Poszłyśmy razem z Elenoir na panel szumnie nazwany „Jak zostać blogerem książkowym?” (chciałam zobaczyć, na czym się skupią prowadzący + posłuchać pytań zadawanych przez uczestników). Jednakże panel ten okazał się generalnie spotkaniem mającym na celu zareklamowanie tego, jak fajny jest portal, który to spotkanie organizował. Dla osób bez bloga, ale myślących o posiadaniu takowego jest to zapewne ciekawa alternatywa. Dla osób już blogujących – nie wiem, jak sprawdzę samodzielnie, to się wypowiem.

Na koniec jeszcze tylko szybka rozmowa ze znajomą, obserwowanie spod oka jak jej mąż w swój bardzo specyficzny sposób wpisuje dedykacje do książek oraz kibicowanie przy losowaniu czytników i bonów. I tyle – taksówka, odebranie bagażu z hotelu i fruuu na dworzec PKP. I trzy godziny na czytanie, rozmyslanie o tych czterech szalonych dniach i „reset” umysłu.

Nie umiem napisać w sensowny sposób, jak wiele się działo, o jak wielu ciekawych i istotnych rzeczach rozmawiałam, jakie mnóstwo fajnych, interesujących osób spotkałam. To były wariackie dni, wczoraj byłam praktycznie bez głosu, ale było warto. To był bardzo udany wyjazd. Dziękuję wszystkim serdecznie! A organizatorkom spotkania w Botanice ślę moc uśmiechów i kłaniam się w pas za to, że po raz drugi zorganizowały spotkanie. Mam nadzieję, że i za rok znajdziecie w sobie siłę, by zrobić to samo!

No i nie było długo. Było meeeegadługo. Ciekawe, czy ktoś to w ogóle przeczyta do końca!

UAKTUALNIENIE! Zapomniałam o ważnej sprawie! Bazyl! Spotkałam Bazyla i było to świetne spotkanie. Zarówno on, jak i jego małżonka są spoko, mam wrażenie, że mogłabym z nimi i o książkach gadać, i wódkę pić. A spotkaliśmy się tylko na krótką chwilę, więc to niezwykłe, że mam takie odczucia 🙂

Powróconam i martwam ;)

Wróciłam z Krakowa i padam. Jestem totalnie martwym zezwłokiem, że tak się pobawię polszczyzną. Jak się wyśpię, to napiszę coś sensownego na temat ostatnich czterech dni. Nie będzie to jutro, bo mam zaraz po pracy spotkanie ze znajomymi, ale pojutrze musi pojawić się notka, zanim zejdą emocje.

Na razie powiem tyle: mamy wielu fantastycznych blogerów, garść fajnych polskich autorów, sporo ciekawych ludzi pracujących w różnorakich firmach okołoksiążkowych.

A teraz dobranoc Państwu!