„Czasomierze” to jedna z najbardziej niezwykłych książek, które przeczytałam w ciągu ostatnich kilku lat. Niezwykłych, wymagających, żądających od czytelnika uwagi.
Klamrą spinającą sześć opowieści jest Holly Sykes. Poznajemy ją w 1984 roku jako zbuntowaną nastolatkę, która ucieka z domu. Nie wiemy jeszcze, czego się spodziewać. Wiemy tylko, że dziewczyna jest dziwna, a rzeczy, które ją spotykają – jeszcze dziwniejsze. Jednak szczególny dar, którym ją obdarzono nie przygotowuje nas na to, co czeka nas pod koniec powieści.
Jednakże najpierw, powoli i mozolnie podróżujemy przez czas. Każda z części (oprócz początkowej i końcowych) to inny bohater, inna historia, jednak wszystkich łączy właśnie Holly. Nie zamierzam Wam opisywać szczegółów, to zbyt bogata opowieść, by w krótkim tekście opisać chociaż najważniejsze części fabuły, w każdym razie musicie mi uwierzyć w jedno – autor funduje czytelnikom najpierw powolne wgryzanie się w historię, a potem jazdę bez trzymanki!
Bo też dwie ostatnie części… Przedostatnia jest niewiarygodna, bitwa, przedstawiona walka jest barwnym i interesującym konceptem. A ostatnia z kolei to przerażająca wizja przyszłości, jedna z tych, które zostają nam w głowach i czasami wyłażą na wierzch zmuszając do rozmyślań pod hasłem „a co, jeżeli taka sytuacja jest bliżej niż dalej?”
Tak czy siak, „Czasomierze” to kawał niezwykłej literatury, odjechanej, świeżej, rzadko spotykanej. Tylko dla czytelników, którzy będą umieli jej poświęcić czas, uwagę i nie boją się wyzwań. Lepsza do czytania w trakcie wolnego weekendu, niż – jak to było w moim przypadku – po kilka stron przez chyba miesiąc. Tak nie róbcie. Czytajcie i zastanawiajcie się nad życiem, rzeczywistością, wartością człowieka, naszej kondycji moralnej…