Wieloksiąg różności (#12)

ludzik ksiazki
Fot. Jenn and Tony Bot

Tym razem bez tematu przewodniego, ot, zbiór wrażeń z różnych przeczytanych książek. Ostatnio niezbyt mam ochotę na czytanie, to w przerwie w kolorowaniu postanowiłam chociaż napisać krótki tekst na bloga. W ramach motywacji 😉 Do dzieła!

*****

zagubione niebo„Zagubione niebo” Katarzyna Grochola

Jest to zbiór opowiadań, nie znam ich historii, ani dat powstania. Wszystkie je łączy motyw końca i początku, utraty i zyskania, zachwytu i rozczarowania. Pierwsze i ostatnie miłości, przeróżnego rodzaju związki, rozstania i porażki, wybaczanie i zapominanie.

Nie wiem, czy to jakieś zbierane przez lata opowiadania, czy świeże, pisane na potrzeby tego zbioru utwory, w każdym razie dużo z nich to w najlepszym razie przeciętniaki. Zbiór bardzo nierówny, od kilku, które są ciekawe i intrygujące, do zbyt wielu takich sobie. I przy okazji doszłam do wniosku, że chyba jestem za mało „babska”, by je polubić. Schemat, stereotyp i niewiele zachwytów. A ja przecież nawet lubię czytadła, nie rozumiem więc, o co chodzi.

bycie milym„Bycie miłym to przekleństwo: Jak nauczyć się asertywności i z łatwością mówić nie” Jacqui Marson

Książka to swoista sesja terapeutyczna, w trakcie której człowiek może nauczyć się mierzyć z przekleństwem bycia miłym. Stanowi niezbędne źródło wiedzy dla wszystkich osób mających problem z mówieniem „nie”.

Autorka zabiera czytelnika w podróż do poznania siebie i własnych potrzeb. Wyjaśnia przyczyny i mechanizmy zjawiska bycia miłym, nie ocenia ludzkich zachowań, lecz daje szczegółowe wskazówki, jak zrozumieć i zmienić męczące nas postępowanie – pokazuje, jak skończyć z zapominaniem o własnych potrzebach, zacząć szanować siebie i nauczyć się być miłą dla samej siebie.

Żeby nie rozpisywać się zbytnio: zdecydowanie jestem osobą, która lubi być miłą, usłużną, dążyć do zadowolenia osób dookoła i bycia lubianą przez wszystkich. Jednak z wiekiem czułam coraz bardziej, jak niezmiernie jest to dla mnie męczące i zaczęłam się zastanawiać, na ile tak de facto jest mi to potrzebne. I stąd lektura tej książki.

Byłam mocno sceptyczna, teraz jestem zdecydowanie mniej sceptyczna 😉 Generalnie wydaje mi się ciut zbyt hurraoptymistyczna, ale coś w niej jest. Coś, co zachęcia do wracania do niej i przejścia opisywanych ćwiczeń. Mam nadzieję, że ta motywacja ze mną zostanie na długo!

warszawa perla polnocy„Warszawa. Perła Północy” Maria Barbasiewicz

Jest to album dotyczący Warszawy z czasów dwudziestolecia międzywojennego, w każdym razie jej losów do 1939 roku. Zawiera masę ciekawych zdjęć, które zwiększają zainteresowanie lekturą. Znajdziecie w niej wiele różnych tematów – architekturę, planowanie przestrzeni miejskiej, szczegóły związane z warunkami bytowymi, zawodami, rozrywką, podziałem społecznym, kulturą, polityką, religią…

Odkąd mieszkam w tym mieście, moje zainteresowanie Warszawą tylko rośnie, więc miałam wysokie oczekiwania, co do tej publikacji. Może zbyt wysokie, bo o ile jest to lektura ciekawa, to potencjał był zdecydowanie większy. Mam wrażenie, że tylko przelecieliśmy po łebkach po wielu z tych tematów. Wiem, że forma albumu narzuca pewne ograniczenia, ale uważam, że można było zagłębić się bardziej w ten czas, miejsce i ludzi je zamieszkujących.

dom po drugiej stronie lustra„Dom po drugiej stronie lustra” Vanessa Tait

Oczywista inspiracja i nawiązanie do słynnej „Alicji w Krainie Czarów”. Autorką powieści jest prawnuczka pierwowzoru Alicji, dla której Lewis Carroll napisał słynną powieść. Jednakże to nie ona gra tutaj główną rolę, a guwernantka, stara panna, która opiekuje się trzema dziewczynkami – Iną, Edytą i Alicją Liddell. To dzięki nim w jej życiu pojawią się nowe możliwości, mężczyźni, a ona sama zacznie marzyć o zamążpójściu. Ale… A zresztą, sprawdźcie sami, co się wydarzy.

Niestety, książka według mnie tylko i wyłącznie przeciętna. Wykonanie jest ok, ale kompletnie nie potrafiła mnie zainteresować, czy też wzbudzić większych emocji. A, przepraszam, jedna reakcja była – odrzucała mnie niezdrowa fascynacja Alicją.

*****

To byłoby na tyle. A teraz wracam do kolorowania, a Wam życzę udanej niedzieli!

Reklama

Zabłądziłam… („Ulica Pogodna – Aleksandra Domańska)

uliczka
Fot. Giancarlo Gallo (flickr)

Marta ma życie, które przez lata wydawało jej się wspaniałe – zamieszkała na stałe w mieście, ma pracę na etat, znanego w środowisku, poważanego męża, dla którego jest podporą. Taka kobieta-tło, kobieta-bluszcz, kobieta-ozdoba. Przez lata jej to nie przeszkadza, jednak nagle każdy aspekt jej życia robi się problematyczny. Przestają jej się podobać stosunki z mężem, sam mąż, praca, wszystko jest nie tak. Jednak stara się o tym nie myśleć, skupiać na wizji, która dotychczas tak bardzo jej odpowiadała.

Jednak pewnego dnia trafia na przedziwną ulicę Pogodną, którą zamieszkują bardzo specyficzni ludzie. Towarzystwo to całkowicie odmieni jej życie; krok po kroku zacznie zmieniać się Marta i jej decyzje. Jej nowi znajomi, jak i nowe miejsce na ziemi zafundują kobiecie wiele niespodzianek…

„Ulica Pogodna” to debiut powieściowy Aleksandry Domańskiej. Debiut, który wywołał we mnie sprzeczne uczucia. Bo z jednej strony historyjka jest przyjemna, część bohaterów całkiem fajna. Jest to sporo ciepła, troszkę uśmiechu, a to wszystko z dodatkiem wątków dotyczących np. przyjaźni, bliskości, starości.

Ale z drugiej strony – styl jest jakiś taki zgrzytający. Trudno zarzucić nierealność tak z założenia nierealnej opowieści, ale cały czas nie mogłam się opędzić od uczucia, że coś mi tu nie gra. Takie to wszystko jakieś powierzchowne i niewiarygodne. A na dodatek Marta… O mamuniu! Momentami miałam ochotę ją trzasnąć przez łeb. Zastanawiałam się, czy jest na serio taka niemyśląca, niezdecydowana, taka ciepła klucha, że to aż niesamowite. Za grosz nie mogłam jej chociaż trochę polubić. Niby nie potrafiła się odnaleźć w roli kobiety-tła, ale jednocześnie nie potrafiła zdobyć się na podejmowanie jakichkolwiek decyzji, które by to zmieniły. Pewnie, tylko do czasu, ale miałam wrażenie, że to los za nią decydował w końcu, a nie ona sama. Nie lubię takich bohaterek-mimoz! Zapewne zaraz mi ktoś zarzuci, że są takie kobiety i zapewne będzie miał rację, ale w kontekście tej książki nie pasowało mi to wybitnie.

Zdecydowanie bardziej wyszły autorce postaci drugoplanowe. Są według mnie barwniejsze, ciekawsze, bardziej ludzkie. I to właśnie im zawdzięczam to, że w ogóle doczytałam tę książkę do końca, bo mniej więcej w połowie miałam spory kryzys.

Sami zadecydujcie, czy chcecie poznać tę powieść. Ja Wam ani jej nie polecę, ani nie będę odradzać jak lwica 😉 Do mojego życia nie wniosła nic, bo chwila rozrywki została zniwelowana przez wkurzanie się na główną bohaterkę. A szkoda, bo pomysł wydawał się bardzo fajny!

ulica pogodnaWydawnictwo: Świat Książki, 2014

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Liczba stron: 304

© 

Nie piszę…

Bo czytam! 😉 Wczorajsza impreza urodzinowa Mati była cudna, ale wyssała ze mnie sporo sił, postanowiłam więc je szybko zregenerować przy czytaniu. Ale okazuje się, że czytadełko, które zaczęłam czytać jest na tyle fajne, że odciąga mnie od pisania recenzji! Ciszę zwalam więc bezczelnie na książkę i wracam na kanapę! 😉

keep calm and read a book

„Irena” – Małgorzata Kalicińska, Basia Grabowska

irenaWydawnictwo: W.A.B., 2012

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Liczba stron: 414

Moja ocena: 5/6

Ocena wciągnięcia: 5/6

*****

Jak trudne bywają relacje rodzinne wie chyba każdy z nas. Najczęściej bywa tak, że nasze życie rodzinne przypomina sinusoidy – raz jest lepiej, raz gorzej, ale jeżeli staramy się wyciągać lekcje z gorszych momentów, to sinusoida z czasem może być bardziej płaska, niż na początku. Czasami można znaleźć w rodzinach prawdziwie toksyczne i niezdrowe stosunki, tak przerażające, że rzutują na całe życie ich członków. A w ideały nie wierzę, więc rodziny na pozór idealne wzbudzają we mnie automatyczne zastanowienie nad tym, co znaleźć można w ich szafach. Czasami można znaleźć bardzo wiele…

„Irena” to właśnie opowieść o rodzinie. Głównie o relacjach na linii matka-córka, ale nie tylko. Narratorkami są Dorota i Jagoda, a przybrana ciocia-babcia Irena, jest jakby ich buforem, czasami sumieniem, czasami ramieniem do wypłakania się na nim. Każda z nich stoi na rozdrożu, muszą się na nowo odnaleźć i przedefiniować swoje relacje.

Dorota przeżyła na początku swego dorosłego życia tragedię, która ciągle rzutuje na życie jej i całej jej rodziny. Mało tego, temat ten został zamieciony pod dywan, nie rozmawia się o nim, udaje się, że nic się nie stało. O tragedii nie wie nawet jej córka. A przecież to właśnie nieszczęście spowodowało, że Dorota wyjechała leczyć duszę w bieszczadzką głuszę, gdzie spotkała Jagódkę, cud-dziewczynkę, która pozwoliła Dorocie na zaakceptowanie straty i pozwoleniu sobie na zajście w ciążę. Dzięki Jagódce na świecie zagościła Jagoda, tak skrajnie różna od wiejskiej słodkiej dziewczynki. Cień bieszczadzkiego malucha rzutował (a może ciągle rzutuje) na postrzeganie przez Dorotę własnej córki. Do tego dochodzi temat, który oficjalnie nie istnieje i już na nosie Doroty są „okulary”, które rzutują na jej zachowanie i widzenie innych, a których ona bardzo długo nie dostrzegała. A nawet jak zaczęła, to nie bała się z tym faktem rozprawić. Na dodatek jest dosyć egocentryczną, roztrzepaną marzycielką, która niezbyt chętnie wychodzi z tej roli i mierzy się z rzeczywistością.

Jagoda z kolei to człowiek z żelaza. Dobrze wykształcona, zdolna, piękna, robiąca karierę w wymarzonej korporacji, zarabiająca niezłe pieniądze, pewna siebie, konkretna, twardo stąpająca po ziemi. Praktycznie zupełne przeciwieństwo swej matki. Jest głęboko przekonana o tym, że matka uważa ją za swoją największą życiową porażkę i nie potrafi się z tym pogodzić. Jako że nie potrafią się ze sobą porozumiewać, a coraz częściej ich rozmowy prowadzą do wielkich awantur, Jagoda postanawia odciąć się od matki raz na zawsze. Zasklepia się w swoim bólu, niezbyt potrafi dopuścić do siebie kogokolwiek, kto by jej pomógł. Nie potrafi także rozwinąć związku z mężczyzną, od czasu do czasu spotyka się z Radkiem, ale traktuje to tylko na poziomie seksu bez zobowiązań. Istna królowa lodu.

Irena, urocza, dystyngowana, elegancka ciocia-babcia. Przyszywana rodzina, ukochana przez obydwie kobiety. Los odebrał jej męża, z którym spędziła kilkadziesiąt lat, Dorota z Jagoda mają więc misję sprawdzania, jak starsza pani się czuje i jak sobie radzi. A ona wykorzystuje te wizyty na sondowanie sytuacji, mniej lub bardziej dyskretnie rzucane porady, stara się uświadomić obydwu paniom, że tak naprawdę nie znają argumentów drugiej strony i dopóki to się nie zmieni, to nie zdołają się porozumieć. Trudne zadanie stoi przez Ireną, bardzo trudne!

Wiele osób, gdy zobaczy nazwisko jednej z autorek fuknie pewnie pod nosem „E tam, Kalicińska, szmatławe czytadło dla kucharek!”. I niech sobie fukają, ich prawo. Ja jednak dawno nie czytałam czytadła, które by mnie tak poruszyło i wciągnęło emocjonalnie. Aż mnie samą to zdziwiło! Może to dlatego, że całkiem wiele z opisywanych sytuacji i zachowań znam dobrze z autopsji lub z opowiadań przyjaciółek? Nieważne, ważne jest, że to, co działo się na kartach książki odczuwałam też w sobie samej.

Autorki potrafiły stworzyć zgrabną całość, nie poczułam przez chwilę nawet, że ta powieść była pisana przez dwie osoby. Nie wiem, jak panie się podzieliły tekstem, ale wyszło im to dobrze. Na tyle dobrze, że nie zamierzam się czepiać. Wprawdzie główne bohaterki mnie wkurzały straszliwie (Dorota praktycznie non-stop, Jagoda całkiem często), ale mimo tego zdołałam je mniej lub bardziej polubić i życzyłam im dobrze. Oczywiście, że wiedziałam, że musi się dobrze skończyć (w końcu schemat do czegoś zobowiązuje!), ale zakończyły swoją opowieść zgrabnie, nie zemdliło mnie od lukru. Jeżeli część o Jagodzie stworzyła Pani Basia Grabowska, to wyczuwam tutaj pewien talent, który może warto byłoby rozwinąć? Ta część przemówiła do mnie mocniej, może dlatego, że jesteśmy z Jagodą w podobnym wieku. Urzekła mnie Irena, spodobał mi się Radek, a już Travis podbił moje serce, sama bym takiego stwora przytuliła!

Jedyne, do czego się przyczepię, to literówki i braki spacji. Nie było ich wiele, jednakże w książce wydanej przez W.A.B. nie spodziewałabym się ani jednej takiej wpadki. I mam nadzieję, że w przyszłości ponownie ich tam nie będzie.

© 

„Wieczór panieński” – Izabela Pietrzyk

Wydawnictwo: Prószyński i S-ka, 2012

Oprawa: miękka

Liczba stron: 552

Moja ocena: 4/6

Ocena wciągnięcia: 4/6

*****

Sama nie wiem, jakim cudem, gdy zamawiałam „Wieczór panieński” do recenzji, to nie dotarło do mnie, że ponownie wskoczę do szalonego świata „dziewczynek”. Miałam więc niespodziankę na początku lektury. A gdzieś tam, z tyłu głowy, czaiły się wrażenia innych z lektury tej książki, bo przecież zaraz po premierze nie oparłam się i przeczytałam kilka tekstów na blogach. Recenzje najczęściej nie były pozytywne. A jaki był mój odbiór?

Ponowna wizyta w świecie tych jakże – według metryki – dorosłych już kobiet wssysa wręcz w tornado wydarzeń. Tutaj jeden kryzys, tam drugi, związki się tworzą, rozpadają, trzeba zaplanować wieczór panieński, na niego dojechać, przetrwać zawirowania pociągowo-portfelowo-hotelowo-inne, wrócić w jednym kawałku, przeżyć przygody z taksówkarzem, znowu pocieszać przyjaciółki, wspierać je duchowo, relacjonować pobyt i robić mnóstwo innych rzeczy. Mocnej fabuły się tu nie spodziewajcie. Ta książka – tak samo, jak zresztą „Babskie gadanie” – opiera się na relacjach między „dziewczynkami”, na tym, co dla siebie znaczą, co są w stanie dla siebie wzajemnie zrobić. A tych kilka pań przypomina wir! Są pełne energii, pomysłów, czasami wręcz wariackich, mają niewyparzone jęzory, ale za sobą wzajemnie pójdą w ogień.

Mam wrażenie, że idea wieczoru panieńskiego, to tylko luźna inspiracja do opowieści o samych „dziewczynkach”. Nie wiem, czyim pomysłem było stworzenie tego tytułu, ale trochę on może prowadzić do rozczarowań, jeżeli ktoś faktycznie szuka mocnego wątku wieczoru panieńskiego. Ta książka powinna raczej nazywać się „Baby gadają dalej” lub jakoś podobnie 😉 Tytuł pierwszej wpasowywał się koncepcję bardzo dobrze, tytuł drugiej już niestety sporo słabiej.

Pamiętam ciągle, że przy czytaniu recenzji natykałam się na zarzuty infantylności. Ja nie wiem, czy może ja i moje różne znajome też jesteśmy infantylne, ale jakoś mnie tak bardzo tutaj to nie raziło. Owszem, byłoby to trochę naturalniejsze, gdyby bohaterki były ciut młodsze. Ale jak spotykam się ze znajomymi, to też potrafimy się w żartach wyzywać od np. małp i jakoś to nie robi na żadnej z nas wielkiego wrażenia 😉 Koncept „zdzir” tutaj też jakoś mnie nie ruszył, właśnie ze względu na te wariackie lekko relacje, sama miewam podobne z niektórymi znajomymi. A i cięte jęzory w towarzystwie mnie otaczającym, to wcale nie jest rzadki przypadek 😉 A może ja zwyczajnie mam niewysokie wymagania w stosunku do babskiej literatury rozrywkowej?

Jednakże „Wieczór panieński” jest zauważalnie gorszy od poprzedniej książki tej autorki. Dwa główne zarzuty z mojej strony, to zbytnie rozchwiana fabuła. A przez to całość nie robi wrażenia spójnej, tylko mniej lub bardziej chaotycznej. A szkoda, bo ja właściwie lubię świat „dziewczynek”. Może nie bawiła mnie ta książka tak bardzo, jak poprzednia, ale ciągle wywoływała na mej twarzy uśmiech, a czasami wręcz chichot, chociaż czytałam ją w pociągach, więc wzbudzało to podejrzliwe spojrzenia rzucane w mym kierunku 😉

Autorce życzę powrotu do „normy” pierwszej książki, a wszystkich tych, którym podobało się „Babskie gadanie” zapraszam do przeczytania i tej książki.

©