Zanurkuj w nieznane

ChallengerDeep-parallax-b

Jak to jest być chorym psychicznie? Co się wtedy myśli, co się czuje? Dzięki tej książce mamy okazję chociaż trochę zbliżyć się do poznania tego stanu.

„Głębia Challengera” to opowieść Cadenie Boschu, nastolatku z pozoru takim sam, jak wszyscy inni. Ma może zbyt wybujałą wyobraźnię, którą od czasu do czasu niepokoi dorosłych, ale przecież to okres dojrzewania, minie mu z czasem.Jednak Caden coraz częściej ma wrażenie, że jest członkiem załogi statku, który płynie zmierzyć się z najgłębszym miejscem na Ziemi, głębią, która skrywa największe skarby świata.

Caden z czasem coraz dłużej przebywa na statku, a coraz rzadziej w rzeczywistości. Zaczyna się zmieniać – ma problemy ze skupieniem, z nauką, ze snem, z jedzeniem, nawet z ukochanym hobby – rysunkiem. Przyjaciele powoli się od niego odsuwają, rodzina obserwuje go z rosnącym zaniepokojeniem. A on… chodzi. Chodzi godzinami, każdego dnia, z obtartymi do krwi stopami, często na boso, chodzi, bo musi, czuje wewnętrzny przymus.

Rodzice w końcu nie wytrzymują i umieszczają chłopaka w szpitalu psychiatrycznym, gdzie ma przejść leczenie i wrócić do codzienności wyleczony. Ale czy mu się to uda? Czy można zwyciężyć ze schizofrenią?

Na początku męczyłam się strasznie. Krótkie rozdziały – przeskoki z jednej rzeczywistości Cadena do drugiej – sprawiały, że mój mózg wysyłał komunikat „daj sobie luz, po co ci ta męka z taką pojechaną książką?”. Nie mogłam się odnaleźć, mój racjonalny mózg cierpiał. Ale o to właśnie chodzi, by czytelnik mógł odczuć, jak to jest, gdy się jest chorym. Jakie to wielkie wyzwanie, jaki trud, by ogarniać to, co się dzieje w naszym mózgu, jak straszliwa wojna czeka osobę, która chce podjąć się nierównej walki z chorobą. Kiedy zaczęłam tak myśleć, to ta lektura nagle stała się fascynująca, poczułam ją jako studium chorego mózgu, wręcz dałam się jej „wessać”.

Muszę przyznać, że na ile oceniać to mnie – zupełnemu laikowi w tej kwestii – autorowi bardzo realistycznie udało się oddać stan, w którym funkcjonuje chory na schizofrenię, jego myśli i zachowania. Zapewne bardzo pomógł mu fakt, że syn Neala Shustermana boryka się z chorobą psychiczną, którą ponoć udało się przezwyciężyć, no ale jest to przeżycie pozostawiające niepewność i swoiste piętno na całe życie. Zresztą rysunkami wykonanymi przez syna autor postanowił unaocznić to, o czym pisał.

Trzeba przyznać, że w opowieść ta jest zgrabnie napisana, styl jest dobry, miałam tylko momentami wątpliwości, co do błędów, które się pojawiały (np. król Lir), czy to wynikać miało z narracji osoby chorej, czy jest to niechlujność językowa, którą przepuściła redakcja (w co aż mi trudno uwierzyć). Ale też jest całkiem sporo ciekawych porównań, wierzę, że osoby lubiące zaznaczać cytaty miały tu co robić.

„Gdybym żył w czasach biblijnych, być może uznano by mnie za proroka, bo bądźmy szczerzy, są tylko dwie możliwości: albo prorocy rzeczywiście słyszeli Boga, który do nich przemawiał, albo byli chorzy umysłowo. Jestem pewien, że gdyby prawdziwy prorok objawił się dzisiaj, dostałby masę zastrzyków haldolu, aż w końcu otworzyłyby się niebiosa i ręka boska sprałaby lekarzy na kwaśne jabłko.”

„Głębia Challengera” to bardzo poruszająca książka, którą warto przeczytać, by otworzyć sobie umysł, poznać lepiej sposób myślenia i funkcjonowania osób, które najczęściej społeczeństwa mniej lub bardziej świadomie wyrzucają poza nawias. Warto ją przeczytać również po to, by lepiej pojąć, jak niebezpiecznym i mrocznym oceanem potrafi być nasz umysł, jak wrażliwym instrumentem jest i jak wiele krzywdy może uczynić nam samym, a w konsekwencji naszym bliskim.

A czy Wy zechcecie zanurzyć się w głębię Challengera?

Reklama

Matka, która utraciła syna („Testament Marii” – Colm Tóibin)

testament marii

Jaka była Maria, matka Jezusa? Wiemy, większość z nas zna chociaż minimum z lekcji religii. A może jednak było inaczej?  Może nie była tą cierpiącą cicho i bohatersko pokorną kobietą? Colm Tóibin postanowił pogdybać, stworzyć jedną z wersji „co by było, gdyby?”. Pewnie dla wielu wstrętną i obrażającą ich uczucia religijne.

Maria w jego opowieści, to kobieta, która stara, żyjąca z dala od innych, pełna zgorzknienia. Ma dosyć towarzyszy jej syna, którzy regularnie ją nachodzą i spisują to, co według nich jest jej wspomnieniami. Śmierć syna, to dla niej osobiście tragedia, ale nie dopatruje się w niej niczego więcej. Nie wierzy, że jej syn to Syn Boży, że jego śmierć zbawiła ludzkość. Nie, dla niej to zwykły mężczyzna, który zmarnował sobie życie, zszedł na złą drogę. Z inteligentnego, milczącego, ciepłego, stał się zarozumialcem otaczającym się nieudacznikami. A mógł być kimś, mógł wieść dobre, dostatnie życie. Mógł żyć.

Nie wierzy w to, że syn jest kimś szczególnym, boi się jego cudów, a szczególnie wskrzeszenia Łazarza. Wydaje jej się ono igraniem ze śmiercią, widzi w nim przywrócenie do życia martwej kukły, a nie ożywienie pełnoprawnego człowieka. Ale przede wszystkim boi się o swoje dziecko, krew z jej krwi. Namawia Jezusa do porzucenia tego, co widzi jako błędną drogę, jako ryzyko. Śmiertelne ryzyko.

Nie oszczędza też samej siebie. Krytykuje decyzje, które podejmowała, to, co robiła. Szczególnie surowo ocenia swą ucieczkę spod krzyża. Nie jest w stanie sobie tego zapomnieć. W tej wdowie, która utraciła syna mnóstwo jest żalu, goryczy, właściwie niechęci do świata, ludzi, Boga. Odwraca się od wyznawanej wiary i zwraca sie ku dawnemu kultowi Artemidy.

W tej książce – surowej i monotonnej w stylu – pełno jest emocji. Matczynych uczuć. Tego, z czym musi poradzić kobieta, która patrząc wstecz widzi wiele zaprzepaszczonych szans, złych decyzji, niespełnionych marzeń i nadziei. Odrzucona, osamotniona. Ta, która kochała nad życie i która utraciła tego najważniejszego człowieka, cały jej świat.

To wizja Marii – kobiety, która zamiast złudnego zbawienia ludzkości, wolałaby widzieć swego syna żywego. Marii – człowieka. Autor postawił ją obok każego człowieka, który stracił w życiu kogoś ważnego. Uczucia straty, uczucia macierzyńskie, to wszystko buduje pomoc łączący Marię autora z czytelnikami.

Taka wizja może oddziaływać na czytelnika, może wzbudzać w nim pytania, skłaniać do przemyśleń. Inni mogą analizować tę historię jako dzieło literackie. Jeszcze inni skupią się na emocjach. A niektórzy tylko się oburzą. Którą opcji wybierzecie Wy?

Zza kuchennych drzwi… („Dworek Longbourn” – Jo Baker)

dworek longbourn sluzaca

Dworek Longbourn. Miejsce dobrze znane wszystkim wielbicielom „Dumy i uprzedzenia”. Nic więc chyba dziwnego, że większość miłośników Jane Austen zechce wrócić do tego miejsca. Tylko po co?

Historia rozpoczyna się w tym samym momencie, co ta z literackiego pierwowzoru. Tylko tym razem nie śledzimy losów Lizzy i jej rodziny, oni właściwie są tłem tej opowieści. A skupia się ona na Sarze, pokojówce Bennetów. Dziewczyna właściwie wychowywała się w tym domu, od dzieciństwa pomagając pani Hill, gospodyni i kucharce. Jednak w Sarze tkwi pragnienie czegoś więcej, niż tylko cyklicznie urządzane pranie, pyszności zanoszone na stół państwa, czy też chodzenie z przesyłkami do miasteczka. Właściwie długo nie zdawała sobie z tego sprawy, a pragnienie to rozbudziło pojawienie się dwóch mężczyzn – tajemniczego Jamesa, nowego lokaja Bennetów oraz mulata, lokaja pana Bingleya.

Każdy z nich odgrywa rolę w życiu Sary, chociaż ona sama nie do końca jest na początku w stanie pojąć jaką. James ją irytuje, a jednocześnie intryguje, szczególnie, że jest to człowiek pełen tajemnic. Nie jest skłonny do chociażby uchylenia rąbka którejś z nich. A znowu Ptolemy wydaje się być zafascynowany Sarą, ona nim, ale jak jest naprawdę? A do tego pociąga ją wielki świat, wyzwolenie się od zamknięcia w domu Bennetów. Tylko na ile jest to możliwe dla służącej?

Cała akcja książki pełna jest nawiązań do wydarzeń z „Dumy i uprzedzenia”. Przeplatają się one ściśle z tym, co dzieje się w życiu służby, co zresztą zapewne nikogo nie zdziwi. Widzimy tu jednak inny obraz Bennetów i ich znajomych. Mamy okazję obserwować członków rodziny z zupełnie innej strony, niektóre aspekty, które autorka postanowiła umieścić w książce zapewne zaskoczą sporą część czytelników.

Jo Baker użyła zabiegu, który lubię, ale sprawiła, że „Dworek Longbourn” nie jest tylko odtworzeniem tej samej historii z innego punktu widzenia. Znajdziecie tutaj o wiele więcej. Bohaterowie żyją swoim życiem, marzą, pragną, mają swoje lęki i momenty zachwytu. Historia służby Longbourn nie jest zresztą zamknięta tylko w samym dworku, zaprowadzi nas dużo dalej i pokaże jak ściśle łączą się losy rodziny Bennetów z losami ich służby. Autorka bardzo fajnie to rozegrała, chociaż momentami miałam wrażenie, że trochę przesadziła z hm… „udziwnieniami” w życiu większości z nich. Trudno jest mi jednak ten zarzut sprecyzować bez zdradzania wątków fabularnych!

To, co podobało mi się w tej książce, to po pierwsze arcyciekawie ukazane funkcjonowanie domu zamożnej rodziny angielskiej tamtych lat, tego, jak wyglądał, każdy dzień i co oznaczał dla służby. A po drugie – tym, jak pobudza do refleksji na temat różnic i podobieństw losów mieszkańców Longbourn. I tych z salonu, i tych z kuchni.

Powieść Baker to oddzielna historia mocno inspirowana książką Austen. Dobrze odwzorowane (na ile mnie to oceniać!) realia tamtych lat, klimacik, który pozwala poczuć się w środku opowieści i bohaterowie do których czuje się sympatie – to cechy, kóre mi się podobały w tej powieści. I właśnie po to warto wrócić do Longbourn. Minusem jest to, o czym pisałam wyżej – swoiste „przekombinowanie” z tym, co autorka zafundowała losom praktycznie każdego ze służących. Każdy z nich ma coś nietypowego w swoim życiu, nie ma przeciętniaków. Jednak nie jest to coś, co mocno wpływa na wrażenia z lektury.

„Dworek Longbourn” spodoba się zapewne każdej romantycznej duszy oraz miłośnikom prozy Austen. Dla mnie była to miła lektura, dobra na zimowe wieczory.

dworek longbournWydawnictwo: Czwarta strona, 2014

Liczba stron: 384

© 

Nie zapomnę! („Już czas” – Jodi Picoult)

słoń
Fot. Earth Touch (flickr)

Kiedy Jenna miała trzy lata, stało się wiele nieszczęść. Zniknęła jej matka. Zginęła jedna z pracownic w firmie jej rodziców. Prowadzony przez nich rezerwat słoni przestał istnieć. A jej ojciec trafił do szpitala psychiatrycznego. Jeden dzień, a tyle jego konsekwencji…

Dziesięć lat później Jenna ciągle nie jest w stanie zapomnieć o przeszłości i zastanawia się każego dnia, co też stało się z jej matką. Postanawia poszukać pomocy u dorosłych, bo przecież dziecka nikt nie bierze poważnie. I tak oto trafia do jasnowidzki Serenity oraz byłego policjanta, który prowadził sprawę wydarzeń w rezerwacie – Virgila. Ta trójka – bazując na wydarzeniach z przeszłości, wspomnieniach, półzatartych śladach – stara się rozwikłać sprawę zniknięcia matki dziewczynki. Czy uciekła, została zamordowana, zabiła, a może ją porwano? Opcji wydaje się być wiele, tylko jak dotrzeć do tej prawdziwej? I to po dziesięciu latach…

Oprócz narracji dotyczącej tej trójki, mamy okazję posłuchać opowieści Alice, matki Jenny. Jej opowieść przeplata się z innymi, dając czytelnikowi szerszy ogląd sytuacji oraz wskazówki co do tego, jak dalej może potoczyć się akcja powieści. Jest to więc wielogłos, opowieść, którą poznajemy jednocześnie z różnych punktów widzenia, o przeplatającej narracji. Bardzo lubię takie książki, uważam, że daje autorowi pole do popisu i ciekawszego zaprezentowania przygotowanej dla czytelnika opowieści. Sprawdziło się to również i tutaj.

Ale jednak szału nie ma. Jest poprawna, dobra powieść, ale to już nie to, co Jodi serwowała nam tak wiele razy. Nie ma tych moralnych dylematów, dreszczu niepewności, jak to się wszystko skończy, obgryzania paznokci. Mam wrażenie, że autorce zabrakło pomysłów i przez to pojechała lekko po bandzie. Może zbytnio przyzwyczaiła mnie do schematu typu: wydarzenie – wielki dylemat i konflikt – sala sądowa. Wszystko rzeczywiste, realne do bólu, mogłoby się przy nieszczęśliwym splocie wydarzeń przytrafić prawie każemu z nas. A ta powieść to zupełnie inna bajka. Dużo tu innej rzeczywistości, duchów, jasnowidzenia, niewyjaśnionych spraw. Nie pasuje mi to do tej pisarki. Pomysł nawet fajny, ale po Picoult spodziewałam się więcej, rozpuściła mnie.

Jest jednak duży plus tej książki – niesamowite opisy z życia słoni. Ileż ja się dzięki tej książce nowych, ciekawych rzeczy dowiedziałam! Jakie to są wspaniałe, mądre i godne szacunku zwierzęta! Opisy dotyczące ich życia w stadzie, funkcjonowania, hierarchii, codziennego życia, karmienia, ciąży, narodzin, żałoby i wielu innych aspektów – cacuszko, bardzo to było pouczające. Właściwie to na te fragmenty najbardziej czekałam.

Tak czy siak, ciągle jest to dobra lektura. Ale nie obiecujcie sobie czegoś pokroju „Bez mojej zgody”, to nie ta bajka. To dobra powieść z – jak chyba zawsze! – zaskakującym zakończeniem, którego – przyznaję bez bicia – się nie spodziewałam. Nie żałuję lektury, sprawiła mi jednak przyjemność, szczególnie wątki „okołosłoniowe”. Jednak zastanawiam się, co też Jodi wymyśli w przyszłości, zaczynam mieć delikatne obawy…

już czas picoultWydawnictwo: Prószyński i S-ka, 2014

Oprawa: miękka

Liczba stron: 512

© 

Tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono („Głosy Pamano” – Jaume Cabre)

old journal diary
Fot. Joel Montes de Oca (flickr)

Oriol Fontelles. Zdrajca. Pupilek faszystowskiego burmistrza miasteczka. Tchórz zamieszany w morderstwo dziecka. Kolaborant, którego zostawiła nawet żona. Brzydziła się nim. Zostali mu tylko kolesie z układu, tuszowanie kolejnych zbrodni i nadużyć oraz samotność.

Oriol Fontelles. Bohater. Ukrywający na strychu powstańców i zbiegów. Pośredniczący w kontaktach grup walczących z reżimem. Ratujący życie wielu ludzi.

Oriol Fontelles. Człowiek. Zagubiony, niepewny siebie, przerażony. Nieszczęśliwy i marzący o tym, że pewnego dnia zdoła naprawić wszystkie błędy i odzyskać szacunek do siebie samego.

Tak, to opowieść o Oriolu i jego życiu. Ale to także opowieść o małym miasteczku na hiszpańskiej prowincji, o jego mieszkańcach, ich losach, o małej i wielkiej historii. I o emocjach, którymi aż kipi dookoła Toreny. Czasami są to emocje głęboko ukrywane, czasami takie, które wydostają się na wierzch, nie zmienia to faktu, że miłości i nienawiści jest tam mnóstwo.

Jednak to nie tylko opowieść o Oriolu i Torenie. To także opowieść o Tinie Bros, skromnej nauczycielce, która po wielu latach odkrywa pamiętniki Oriola i poznaje do tej pory nieznaną część jego historii. Dla niej jest on nie faszystą bez serca, a człowiekiem takim, jak każdy z nas, którego losy potoczyły się jednak o wiele bardziej skomplikowanie, niż większości jego sąsiadów. I który mając świadomość, że raczej marne ma szanse na wykaraskanie się z takiej sytuacji, postanawia pisać pamiętnik, który chciałby jakoś przekazać swemu dziecku. Dziecku, którego nigdy nie widział.

Znalezione zeszyty są przyczynkiem do powrócenia do dawnych lat, odgrzebania dawno zapomnianych chwil, do skrywanych sekretów. Powoli wyjaśnienie historii Oriola, wybielenie jego pamięci staje się prawie że obsesją Tiny. Jednocześnie pomaga jej jednak radzić sobie z problemami, które wkroczyły do jej życia. Odkrywanie tej historii pozwala jej skupić się na czymś innym, pozbyć się części emocji, ostygnąć.

To, co najbardziej mi się w tej powieści podobało, to fakt, że tak świetnie odwzorowuje życie i ludzkie zachowania. To, jak dosadnie pokazuje, że nikt nie jest taki, jaki się wydaje, każdy z nas ma swoje tajemnice, swe skryte marzenia i uczucia, wydarzenia, które zagrzebał na dnie pamięci. Prawie nikogo nie bylibyśmy w stanie tak łatwo jednoznacznie ocenić, gdybyśmy poznali o nim całą prawdę. A zresztą, czymże jest prawda?

Świetnie jest też pokazana nasze zamiłowanie do oceniania innych, do szufladkowania ich, do wydawania sądów kategorycznych i na wieki. Do tego te wszystkie plotki, intrygi, których to małe miasteczko jest pełne, te wszystkie rozgrywki międzyludzkie. Aż chciałoby się powiedzieć: nic, co ludzkie nie jest Cabre obce! Świetnie mu wychodzi opisywanie ludzi i ich życia, i to mimo stylu!

Właśnie, styl… Na początku myślałam, że padnę lub nie dotrwam nawet do setnej strony. Zdania, które potrafiły zacząć się kilka lat temu, a skończyć kilka lat po drugiej wojnie światowej. Dialogi „wpuszczone” w tekst bez wyróżnienia. Rzucanie czytelnika po czasie i przestrzeni. Do tego dziesiątki hiszpańskich nazwisk, rodów, domów, nazw miejscowości, nazw geograficznych itp. I powtórzenia, sporo stylizowanych powtórzeń. Uch, jak ja tego wszystkiego nie lubię! Ale jakoś po dotarciu do mniej więcej 120 strony weszłam w tę opowieść. Przestałam zauważać to, co mi wcześniej zgrzytało, a dałam się porwać losom Fontellesa, Bros i miasteczka. Powoli wpadałam w stan, w którym nie mogłam się oderwać od tej powieści, musiałam jak najszybciej poznać ją całą. I mimo tego, że przeczytałam ją już jakiś czas temu, ciągle we mnie mocno tkwi.

Z pewnością „Głosy Pamano” to nie jest łatwa, przyjemna i relaksująca powieść. Nie ten typ. Ją trzeba czytać w skupieniu, powoli, zastanawiając się nad treścią. Ale warto, bo to świetna książka! Mimo stylu, mimo powtórzeń i zalewu nazw i nazwisk, to historia o człowieczeństwie, o samym jego sednie. O kłamstwach, prawdzie i półprawdach. O milczeniu i przemilczaniu. O oczach, które obserwują nas w ciemności i językach, które mówią o nas w każdej chwili naszego życia. Warto ją poznać dla przewrotności, z jaką autor bawi się z czytelnikiem, dla świetnych portretów psychologicznych bohaterów powieści oraz dla pytań, które rodzą się w głowie w trakcie lektury. I dla pytania, które pewnie zrodzi się w głowach większości czytelników. Co JA bym zrobił, gdybym był Oriolem, Elisendą, Tiną, Targą…? 

glosy pamanoWydawnictwo: Marginesy, 2014

Oprawa: twarda

Liczba stron: 656

©