Odważyć się na zmiany

17273247_10154133802411076_1420105518_o

Po wpisie „Rok zmian, czyli o tym, dlaczego 2016 był ważny!” ruszyła lawina wiadomości, maili, dziesiątki różnych, bardzo pozytywnych reakcji. Spodziewałam się ich, jednak skala i tak bardzo pozytywny odbiór przerosły me przewidywania! Pisaliście o tym, jak bardzo był to pozytywny, inspirujący, motywujący wpis, dzieliliście się doświadczeniami, zdarzały się wręcz podziękowania za to, że go napisałam! Przez kilka dni po publikacji chodziłam z uśmiechem na twarzy. Nagle odezwała się też Danuta Awolusi, która w swojej książce – „Odważona. Dziewczyna minus 70 kg” podzieliła się swoją historią. Danka zaproponowała mi lekturę i sprawdzenie, na ile nasze historie się pokrywają. Oczywiście się skusiłam i w konsekwencji powstaje ten wpis. Nie recenzja, ale półosobisty wpis inspirowany książką.

Ale najpierw krótko na jej temat – „Odważona” to opis dorastania do zmian, procesu wprowadzania ich w życie, konsekwencji, jakie przynosiły, roli psychiki, sportu, wsparcia, niebezpieczeństw, jakie pojawiają się na drodze osoby zmieniającej takie nawyki. Do tego oczywiście sporo o jedzeniu i innych aspektach praktycznych. Generalnie całościowy opis procesu przechodzenia przez zmiany. Tylko trzeba mieć świadomość tego, że to jest historia Danusi, nie można jej traktować uniwersalnie, bo każdy z nas ma inne potrzeby, cele, możliwości i ograniczenia. O czym zresztą sama autorka wielokrotnie wspomina. Jeżeli więc traktujemy tę książkę jako inspirację, to pewnie, świetna sprawa, bo ukazuje, że naprawdę wiele jest możliwe (i opisane jest to realnie, bez hurraoptymizmu i ukrywania ciemniejszych stron takich zmian), tylko nie zagalopujmy się i nie przekładajmy metod 1:1, sprawdzajmy, co jest dobre dla nas.

A w szczegółach?

W szczegółach to wielokrotnie chciałam krzyknąć „to o mnie!”. Mimo tego, że Danusia schudła 70 kg, ja na razie jakieś 15 kg (docelowo chcę dobić mniej więcej do 20 kg), to jednak droga, przez którą się przechodzi jest podobna. A już procesy psychiczne bywają wręcz identyczne!

Na początku lektury wyłapywałam głównie różnice, ciekawe, czy dlaczego. W każdym razie widzę, że Danusia była (jest?) o wiele bardziej rygorystyczna. Ja po pierwszych miesiącach bardzo ostrego przestrzegania narzuconych sobie przez siebie samą zasad i po pierwszym potężnym kryzysie psychicznym trochę odkręciłam śrubę. Przez to chudnę baaaardzo wolno, ale – na razie? – nie mam już takiego ciężaru psychicznego, jest mi łatwiej traktować te zmiany jako nowy styl życia, niż właśnie „dietę” (do czego miałam tendencję wcześniej). Teraz postrzegam te zasady bardziej jako coś, co przyniosło mi nowy komfort życiowy i co ma zostać ze mną na zawsze. Ma być gorsetem, który trzyma mnie „w formie”, jednak nie takim, który nie daje mi odetchnąć pełną piersią. Na początku właśnie taki sobie założyłam i w konsekwencji był solidny trach! Boleśnie nauczyłam się tego, że dietetycy i inni specjaliści nie od kozery twierdzą, że tzw. „cheat meal” jest zdrowy dla psychiki, że nie ma się co pałować tym, że zjadło się coś zakazanego. Trzeba się mentalnie „otrzepać” i dalej robić dobrą robotę. Nie ustawać. Gorsze momenty zdarzać się będą zawsze i tylko nie możemy dopuścić do tego, by zawaliły one całość. Zauważać, analizować i wracać na dobre tory, to według mnie element sukcesu.

Druga różnica to podejście do pomocy – czy to do specjalistów, czy do wsparcia bliskich czy przyjaciół. Owszem, ja na początku też nie trąbiłam o zmianach na prawo i lewo (chociaż wiedziały o nich dwie bliskie osoby), to jednak nie czułam takiego oporu, by o tym rozmawiać, gdy była odpowiednia okazja czy padały pytania. Dla mnie wręcz wsparcie bliskich było niezbędne, bez nich już dawno rzuciłabym to w kąt przy pierwszych ciężkich chwilach. Widocznie nie mam aż tak silnej psychiki lub jestem bardziej nastawiona na pozyskiwanie bodźców również z zewnątrz, motywacja wewnętrzna nie była dla mnie wystarczająca. Z pomocy dietetyka nie korzystałam, jednak obserwuję w ciągu ostatnich lat bardzo fajne zmiany u moich znajomych, którzy do takich specjalistów chodzą i to pewnie, jak ze wszystkim – trzeba trafić dobrze. Ja sama niedługo wybiorę się do specjalisty, który zajmuje się 3 czy 4 z moich znajomych, bo chcę z nim przedyskutować różne kwestie (a niestety Internet daje tyle różnych odpowiedzi, że nie jestem w stanie samodzielnie przesiać, co z tego należy do śmieci, a co nie) + chcę porozmawiać o tym, dlaczego waga od pewnego czasu prawie stoi w miejscu (pewnie muszę wkroczyć na kolejny etap lub wprowadzić kolejne zmiany, może popełniam jakiś błąd). Jestem bardzo ciekawa tej wizyty!

Kolejna różnica, to podejście do niektórych produktów – część z nich Danka widzi jako zło, a ja jako coś, co może spożywać, byle w sensowny sposób, a część odwrotnie. No, ale to akurat zupełnie normalne, wszyscy to dobrze znamy!

A podobieństwa?

  1. Postrzeganie „gotowców” – przetworzone produkty, to w potężnej większości zło i świństwo. Składy wołają o pomstę do nieba! Wszędzie cukry (te wszystkie syropy, fruktozy i inne formy cukru), wszędzie dużo za dużo soli, najgorsze tłuszcze, a do tego mnóstwo „polepszaczy smaku” i utrwalaczy. Jedno wielkie fuj i rzecz do trzymania się z daleka. Ja również, jak i Danka staram się spożywać jak najwięcej rzeczy, które przygotowuję samodzielnie. Do tego dochodzą produkty, które mają jak najczystszy skład. Oczywiście, nie uniknę produktów przetworzonych (chociażby dlatego, że jadam na mieście, czy ze względu na to, że czasami mam zachciewajki), jednak robię wszystko, by było ich jak najmniej. A już zdecydowanie wykluczyłam wszelkie masowe mieszanki przypraw, sosy etc. Całe szczęście bez większego problemu można dostać przyprawy i zioła bez dodatków, część można też uprawiać samodzielnie (przyznaję, że tego już mi się nie chce robić). Świeże owoce i warzywa to podstawa mojego żywienia. Do tego dobre mrożonki i kiszonki. Trochę kasz, zero makaronów (z wyjątkowym pałaszowaniem od czasu do czasu jakiegoś razowego), praktycznie zero pieczywa, jajka „ze wsi”, sporo kasz. Jeszcze dużo mogłabym zmienić na lepsze, jednak i tak jestem zadowolona, ja, moje psyche i moje ciało.

  2. Nie wpadłam tak głęboko w sport, zresztą przy Danusi to ja jestem leniwą kluchą, bo moje ćwiczenia są krótkie i zdecydowanie mniej wymagające od jej. Jednak tak samo doceniamy wagę aktywności fizycznej. Sorry resory, bez wprowadzenia ruchu nie da rady. Owszem, można schudnąć tylko trzymając dietę. Tylko co się stanie, gdy ją skończymy? Bo diety przecież z założenia się kiedyś kończą. No właśnie, dobrze to wszyscy znamy – mniej lub bardziej wracamy do poprzedniego stanu i tyle. Zresztą nawet z drakońską dietą zejdziemy tylko do pewnego stanu, dalej już nie. Sport pomaga w utracie wagi, ma wpływ na metabolizm i generalnie na całokształt naszego funkcjonowania – zarówno ciało, jak i mózg i duszę. Nie chodzi o to, by się katować godzinami na siłowni, tylko by znaleźć taką aktywność fizyczną, która jest odpowiednia dla nas, pomaga nam realizować cel. Zresztą jeżeli znajdziemy coś, co będzie dla nas fajne, to sami się automatycznie wkręcimy. A wybór jest olbrzymi, niekoniecznie trzeba też chodzić na siłownę (nigdy mnie tam nie widziano, ćwiczę w domu!). Jeżeli nie chcecie korzystać z pomocy specjalisty, to skorzystajcie z Internetu, naprawdę jest masa dyscyplin, zasobów, z których możecie skorzystać, YouTube jest zalany przez filmy z instrukcjami i ćwiczeniami. Poza tym aktywność sportowa pomoże nie tylko mięśniom, ale i skórze (co ma znaczenie przy większej utracie wagi) i generalnie wspomoże zmiany na lepsze.

  3. Zachwyt, gdy w końcu nie musisz być skazana na jeden sklep i 3 sklepowe półki z ciuchami. Gdy zaczynasz się mieścić we wszystko, gdy każde miejsce stoi dla Ciebie otworem! Pamiętam moje szczęście, gdy zaczęły mi się zmieniać rozmiary. Gdy pierwszy raz od lat weszłam w sukienkę rozmiar M (a ostatnio nawet S!), gdy przestałam się ograniczać do wyszukiwania 1-2 marek w każdym centrum handlowym. Cóż to za cudowne uczucie! Chociaż ma też mroczniejszą stronę – ciągle che mi się nowych ciuchów, zbankrutuję niedługo! Inna sprawa, że też ciągle potrzebuję nowych ubrań, bo nawet te z ubiegłego roku przecież już są za duże, więc non-stop odkrywam: potrzebuję spodni, bluzki, spódniczki, sukienki, płaszczyka, żakietu, bielizny, a nawet… butów. Wszystkiego! Sponsor zmian potrzebny od zaraz 🙂

Ale największe podobieństwo, to podobieństwo psychiczne i postrzegania samych siebie. Tutaj co chwile w duszy wołałam „to o mnie, to o mnie!”. Zadziwiające, jak wiele podobieństw jest „wkonstruowanych” w mózgi grubych ludzi. Jak bardzo czujemy się gorsi, społecznie odrzuceni, niechciani, ciągle na cenzurowanym (znowu je! Zobacz, co ona je! Zobacz, jak ona wygląda! O matko, jaki grubas!), pod jaką ciągłą presją jesteśmy. Niewiarygodne, że żyjemy tak całymi latami. Nic właściwie dziwnego, że wielu otyłych ludzi w konsekwencji chowa się w domach i zajada kolejne upokorzenia. Jak wiele odwagi i motywacji potrzeba, by dojrzeć do zmian, a o ile więcej ich potrzeba, by je wprowadzić w życie i w nich wytrwać. Danusia pisze o tym, jak to chodziła biegać nad ranem, byle nie spotkać nikogo na ulicy, bo czuła, że w duchu te osoby będą ją oceniać, wręcz wyśmiewać to, że „gruba udaje, że biega”. Wspomina też o tym, że m.in. dlatego czuła tak duży opór przed dzieleniem się z innymi informacją o zmianach, bo czułaby się na nowo oceniana, szczególnie oceniana z oczekiwaniem na porażkę, kiedy się podda, kiedy nawali. Bo przecież grubi zawsze nawalają, inaczej by się tak nie spaśli.

Danka pisze też o tym, jak powoli zmienia się psychika osoby grubej, że grubym się – mentalnie – nawet latami po odchudzeniu. Patrzymy w lustro i nadal widzimy grubaska, nadal się kontrolujemy, bo przecież „grubym nie wolno/nie wypada/nie powinni”. Zawsze nas zaskakuje fakt, że mieścimy się w jakiś ciuch, że nie musimy zmierzać w stronę działu „plus size”. Nie ma zupełnego luzu, zawsze gdzieś tam w głębi pali się czerwona lampka. Nad postrzeganiem siebie i własnego ciała trzeba pracować latami, a zmiany nie są łatwe, to raczej skomplikowany i bolesny proces.

17310410_10154137463406076_101964862_o

Autorka nie boi się też poruszać tematów, które właściwie są tabu dla większości, przez część osób uważane są za obrzydliwe: nagość grubych ludzi i seks.

Nagość jest dla większości z otyłych ludzi koszmarem. Bo przecież społeczeństwo przez kilkadziesiąt lat dosadnie danej osobie pokazało, że gruby jest brzydki, czasami obrzydliwy. Więc jak tu się swobodnie pokazać nawet nie tyle nago, co chociaż w kostiumie kąpielowym? Pobyt na plaży często wiąże się ze stresem, bo przecież ludzie będą nas oceniać (patrz: w głębi duszy wyśmiewać), a czasami jakiemuś szczeremu dziecku jeszcze się wyrwie „popatrz mamo/tato, jaka gruba pani!”. Po co to komu, może jednak lepiej posiedzieć w domu, z książką?

Seksualność grubych ludzi to już temat rzeka. Często przez ludzi otyłych zakopany „na wieczne niemyślenie”. Bo przecież nie zasługujemy na to, by się nami interesowano, w końcu jesteśmy grubi…

Czy grubej można pożądać? Czy gruba nago może się podobać? Czy gruba w ogóle podobał zadaniu? Czy ona sama może z seksu czerpać przyjemność? A przede wszystkim: czy gruba zasługuje na seks?

Te punkty – podejście do własnego ciała, do nagości w każdym jej aspekcie – to chyba największe wyzwanie do przepracowania dla każdej osoby, która w końcu chce się pozbyć wewnętrznych kajdan. Owszem, zmiana nastawienia społeczeństwa byłaby bardzo pomocna, ale chyba już zbyt mała ze mnie idealistka, by uwierzyć w to, że się dokona szybko. Pozostaje nam więc praca nad samym sobą i naszym nastawieniem do tych tematów. Wiem, łatwo się mówi, a cholernie trudno robi. Uwierzcie mi, sama nad tym wszystkim pracuję i jestem ciągle jeszcze na początku drogi. Jestem jednym wielkim workiem różnorodnych kompleksów, których przepracowanie potrwa lata. Ale wierzę, że można i że dam radę. A to już pierwszy krok do sukcesu!

Jak sami widzicie książka ta wzbudziła we mnie wiele refleksji i zmotywowała do tego, by pierwszy raz od wieków napisać coś na blogu. Może dlatego, że wiem, że dla wielu poszukujących osób może być motywatorem? Jeżeli ten mój styczniowy wpis mógł być, to ta książka tym bardziej. Jeżeli więc dorastacie lub dorośliście do zmian w swym życiu, ale szukacie motywatorów, powinowactwa dusz i doświadczeń, to sięgnijcie po nią, zobaczycie, że się da! Tylko musi być w Was wola walki i tony motywacji. Ale w końcu po co są cele, jeżeli nie po to, by je realizować? Będzie ciężko, będą łzy i pot, ale zawsze wtedy pytam siebie: czy na serio chcesz się poddać i dalej tak żyć? Dalej chcesz mieszkać w mentalnej klatce ograniczeń? I wtedy ruszam do przodu, bo nie, chcę wolności, chcę, by mi było dobrze. I chcę być zdrowa, a szczupłość w tym pomaga.

Polecam książkę Danki wszystkim tym, którzy chcą się zainspirować i zmotywować, szczególnie, że na jej końcu znajdziecie jeszcze kilka innych historii ludzi, którzy odnieśli podobnie imponujące rezultaty. Bo prawdziwie chcieć to móc!

 

Reklama

Wieloksiąg taki se (#7)

ludzik ksiazki
Fot. Jenn and Tony Bot

Czas na kolejną notkę o kilku książkach. Tym razem wieloksiąg nijaki – książka, która mnie strasznie rozczarowała i książki „letnie”, zachwytu brak, zniechęcenia brak, lekko mdły środek. O czym myślę?

witaj w„Witaj w Murderlandzie” Frederique Molay

Nathan, niespełniony profesor Harvardu, rozwiedziony i samotny, spędza wolne chwile przed komputerem, grając w Island – grę, w której wiedzie przyjemne, lekkie życie. Jednak czasu… W grze potrąca kobietę, a krótko po tym okazuje się, że zginęła ona również w świecie rzeczywistym. A to tylko początek, gra coraz mocniej splata się z rzeczywistością. A jak się kończy?

Dawno nie czytałam tak kiepskiej książki! Pisana stylem co najwyżej opowiadania dziecka z podstawówki, tłumaczenie też raczej też nie powala (chociaż nie wiem, ile tej kiepścizny pochodzi z oryginału, więc trudno mi ocenić). Brrr… Jedyna jej zaleta to objętość – nawet jeżeli ktoś się upiera przy tym, by ją doczytać, to nie traci zbyt wiele czasu. NIE polecam.

Suminska_Usmiech_m„Uśmiech gekona: Azja jakiej nie znacie” Dorota Sumińska

Ta książka to próba stworzenia osobistego przewodnika po Azji. Autorka bywa w niej od 20 lat, kocha ją całym sercem i postanowiła tą miłością zarazić innych. Książka podzielona na krótkie rozdziały opisujące przeróżne miejsca.

Krótko i zwięźle: tak, jak lubię Sumińską, tak nie mam pojęcia, po co ta książka powstała. Serio. Całość to tylko powierzchowne skakanie z tematu na temat, tu liznę, tam dodam, dorzucę zdjęć i opublikuję. Wartość naprawdę podróżniczo-przewodnicka nikła. Zdjęć niewiele, więc i pod tym względem niewiele ma do zaoferowania. Zdecydowanie wolę powieści Pani Doroty.

Okrutna-milosc_Reginald-Hill,images_product,19,978-83-7534-033-4„Okrutna miłość” Reginald Hill

Cytując opis: „Mary Dinwoodie zostaje znaleziona martwa w rowie po wieczorze spędzonym z przyjaciółmi w pubie. Następnego dnia tajemniczy nieznajomy dzwoni do miejscowej gazety i cytuje przez telefon „Hamleta”. Tak rozpoczyna się kariera Dusiciela z Yorkshire.”

Doprawdy sama nie wiem, po co uparłam się ją doczytać do końca. Najpierw myślałam, że to może dlatego, że to środek serii. Ale nie, nie było między nami iskry 😉 Nuda, wkurzający bohaterowie, jakaś taka miałkość i brak zaangażowania w lekturę. Nie będę sięgać po kolejne.

*****

Jak widać – i tak czasami musi być, że pojawi się tutaj również coś nie tylko o fajnych książkach, ale i o tych mniej fajnych. Rzadko mi się ulewa, wolę do opisywania wybierać te, które zrobiły na mnie pozytywne wrażenie, ale czasami nie wytrzymuję. Padło na dzisiaj 😉

Wielka Gra („Rublowka” – Walierij Paniuszkin)

rublowka dom

Kto gra w Wielką Grę i na czym ona polega?

Rublowka to potoczna nazwa zachodniego przedmieścia Moskwy, skupisko rezydencji milionerów i jedno z najbardziej prestiżowych miejsc w Rosji. W kilku wsiach, położonych przy szosie Rublowsko-Uspienskiej, zwanej Rublowką, mieszkają najbogatsi Rosjanie, najwyżsi rosyjscy urzędnicy, ministrowie, szefowie administracji Kremla. Na czele z samym Władimirem Putinem. To zresztą dla niego codziennie na 80 minut staje na szosie ruch, to też element Gry.

Rublowka ma swoistą strukturę, pewnego rodzaju hierarchię władzy. I o to właśnie toczy się Gra. O władzę. O to, by ciągle być w Grze, nie wypaść z niej, bo to przecież śmierć. Kogo nie ma w Grze, ten się nie liczy. Sprawę utrudnia fakt, że Gra jest jest bardzo nieokreślona, zasady są płynne, a na dodatek nikt wprost się nie przyzna, że bierze w niej udział. Bo to wymagałoby określenia celu, a dzielenie się swoimi celami jest potencjalnie szkodliwe.

Walierij Paniuszkin postanowił opisać Rublowkę właśnie poprzez pryzmat tej tajemniczej Gry. Razem z nim próbujemy poznać i zrozumieć zasady, rozgryźć graczy, zrozumieć współzależności. Zaczynamy powoli, od pomniejszych graczy i prostych zasad. Co można, czego nie wypada, a czym można się ośmieszyć. Jak funkcjonuje klasa możnowładców. Gdzie i jak mieszkają, co jedzą, jak spędzają wolny czas, co noszą, gdzie się bawią etc. Potem przechodzimy głębiej, do relacji międzyludzkich, w rodzinach, w pracy, wśród znajomych. Jak należy traktować żonę, a jak zachować się w stosunku do współpracownika. Co zrobić, gdy wezwie Cię Władza i jak się na to przygotować. Ważną kwestią jest tutaj traktowanie pieniędzy. Autor bada, jak są one postrzegane, jak widziana jest ich rola i co należy zrobić, by ich nie stracić. Mamy tu też różne typy graczy i to, czym sie zajmują. Słowo „projekt” nabrało dla mnie po lekturze tej książki nowego znaczenia…

To wszystko autor stara się ukazać poprzez rozmowy z mieszkańcami Rublowki, opisywanie różnorakich ich doświadczeń, podawanie przykładów. Omawia sprawy z niedalekiej przeszłości, ukazuje przykłady tych, którzy naginali Grę i jej zasady do własnych celów i najlepiej na tym wychodzili. Do czasu oczywiście, gdy zainteresowała się nimi Władza, bo wtedy najczęściej wszystko się kończy i wypada się z Gry. I dlatego też, chociaż na początku wydaje się to fascynujący świat, to z czasem zaczyna nużyć, Gra wydaje się tak skomplikowana i na dłuższą metę kończąca się porażką, więc po co w nią grać? Ano po to, by „wygrać życie”. Bo przecież w każdej chwili ktoś może wynaleźć metodę przedłużającą życie o kolejne 20, 30 czy 50 lat. Tylko by z tego skorzystać, to trzeba będzie mieć pieniądze i władzę, więc dalej grajmy w Grę!

„Rublowka” to książka ciekawa, ale jednak trochę przekombinowana. Miałam momentami wrażenie, że autor dostosowuje świat do swojej wizji Gry, tak manewruje argumentami, by udowodnić własną tezę. Ale mogę się mylić, w końcu nie znam tej rzeczywistości, a i od  brania udziału w Grze dzielą mnie lata świetlne. I dobrze!

rublowkaWydawnictwo: Agora, 2013

Oprawa: zintegrowana

Liczba stron: 224

© 

„Zawsze piękne. Życie, śmierć i nadzieja w slumsach Bombaju” – Katherine Boo

slumsy

Przy czytaniu tej książki zadziwiłam sama siebie, bo miałam wrażenie, że czytam powieść. Styl autorki, to, jak przedstawiła bohaterów i wydarzenia, cały czas sprawiały na mnie takie właśnie wrażenie. Dopiero w posłowiu autorka wyjaśniła, że to nie jest powieść, że wszyscy bohaterowie są prawdziwi, a ona albo była obserwatorem przedstawianych wydarzeń, albo słyszała o nich od naocznych świadków. A miała sporo możliwości poznawczych, spędziła w Annawadi ponad 3 lata.

Annawadi to symbol nędzy. Jeden z wielu slumsów otaczających największe miasta w Indiach, w kraju, w którym mieszka 1/3 najbiedniejszych mieszkańców naszej planety. Gdzieś w sieci wyczytałam, że ponad 30% mieszkańców żyje tam za 4 zł dziennie, co daje 1460 zł rocznie! Jestem pewna, że dla potężnej większości osób czytających ten tekst jest to wręcz niewyobrażalne. A dla setek milionów osób jest to codzienność…

Katherine Boo przedstawia nam w swej książce kilkoro wybranych – dzieci i dorosłych. Spotykamy dzielnego Abdula, który dzięki swemu talentowi do segregowania śmieci może utrzymać wieloosobową rodzinę. Jednakże los wystawia ich na próbę – sąsiadka rzuca na nich oskarżenie, które sprowadzi na nich wielkie kłopoty i cofnie ich ponownie na skraj śmierci głodowej. Ale Abdul i jego rodzina to nie jedyni bohaterowie. Jest też Asha, która bezwzględnie prze do przodu, próbuje wykorzystywać każdą okazję, by dorwać się do władzy, a potem ją powiększać. Chce koniecznie wyrwać się ze slumsów, nie patrząc na koszty. Jest też jej córka – Manju, jedyna dziewczyna ze slumsów, która studiuje. Stara się też utrzymywać malutką szkółkę, w której uczy dzieci podstaw angielskiego. Jednocześnie przeżywa wiele momentów zwątpienia obserwując to, co wyczynia jej matka oraz to, jak toczy się życie jej najlepszej przyjaciółki. Są też dzieci-śmieciarze – Kalu i Sunil. Jeden sprytnie zdobywa śmieci z okolicy lotniska, a drugi balansuje na betonowej półce, na którą nikt większy od niego nie jest wstanie wejść. Dzięki zbieraniu i sprzedaży śmieci są w stanie przeżyć kolejne dni. Jednakże kwestia zdobycia pożywienia to tylko jedna sprawa. Jeszcze trzeba unikać różnorakich niebezpieczeństw, dbać o swoich, unikać obcych, znaleźć spokojne miejsce do spędzenia nocy. Losy tych bohaterów przeplatają się ze sobą, ale w trakcie opowieści przewija się ich bardzo wielu – policjanci wyłudzający od biedaków ostatnie grosze w zamian za spisanie korzystnego zeznania, biedak zbierający pieniądze na operację, która uratuje mu życie, dziewczyna, której jedynym życiowym wyborem, którego może dokonać samodzielnie jest połknięcie trutki na szczury…

Przed sięgnięciem po tę książkę nie wiedziałam o niej praktycznie nic. Czytałam ją z dużym zainteresowaniem, ale – jak pisałam wyżej – z przekonaniem, że to fikcja literacka. I dlatego posłowie autorki dało mi popalić. Autorka potrafiła pozostać niewidoczna przez całą opowieść, odsunęła siebie i swe przekonania zupełnie na bok, a głos oddałą mieszkańcom Annawadi. Jeszcze nigdy nie czytałam reportażu napisanego w taki właśnie sposób. Tak, jakby autorka oddała całą siebie tylko jako pośrednika, przenośnik obrazów z życia innych. Niesamowite!

Abstrahując od samego tematu książki, to Katherine Boo bardzo sprawnie posługuje się piórem. Potrafi pisać tak obrazowo, że widzi się wszystko, co opisuje. Tworzy opisy nie tylko barwne, ale angażujące emocjonalnie, co przy takiej tematyce wywiera jeszcze większy efekt. Wiele razy pomyślałam sobie „o nie…!” w trakcie czytania czy też kibicowałam bohaterom z całego serca.

Ta książka to opis życia w świecie poza światem. Tam, gdzie prawie nikomu nie udaje się znacząco polepszyć swojego życia, gdzie cieszy fakt, że można zbudować półkę do gotowania. Gdzie żyje się niewiarygodnie ciężko, dookoła jest pełno bezwzlędności i bezprawia. Ale gdzie ludzie ciągle uważają, że życie jest piękne. Zawsze piękne…

© 

 

Zawsze piękneWydawnictwo: Znak, 2013

Oprawa: miękka

Liczba stron: 344

Moja ocena: 5/6

Ocena wciągnięcia: 5/6


„Podróżniczki. W gorsecie i krynolinie przez dzikie ostępy” – Wolf Kielich

PodróżniczkiWydawnictwo: W.A.B., 2013

Oprawa: twarda z obwolutą

Liczba stron: 304

Moja ocena: 5/6

Ocena wciągnięcia: 4,5/6

*****

XIX wiek był wiekiem zmian. Rewolucje, zmiany przemysłowe, wynalazki, powstania, epoka wiktoriańska, gorączka złota, pierwsze zdjęcia, silniki elektryczne i wiele innych rzeczy wpływających na zwiększenie tempa życia, rozwój gospodarczy, zmiany społeczne.

Jednakże kobiety ciągle postrzegane były jako słabsza płeć, która powinna uroczo i wdzięcznie spędzać czas w salonie, wychowując dzieci i ewentualnie podróżując do wód. Większość uczelni ciągle nie pozwalała kobietom na studiowanie (a te, które pozwalały, pełne były niechętnych paniom studentów), towarzystwa naukowe najczęściej nie dopuszczały ich do członkostwa. Pierwsze feministki traktowane były z podejrzliwością i zupełnym niezrozumieniem idei, która im przyświecała.  A jednak w tym właśnie czasie coraz częściej pojawiały się kobiety, które odważyły się postawić na szali cale swoje dotychczasowe życie, by tylko ruszyć w podróż, poznawać nieznane, dokonywać odkryć, nieść pomoc. I to właśnie o nich jest ta książka.

Kobiety, o których opowiada ta książka są bardzo rożne. Bogate arystokratki, córki rodzin z klasy średniej, ale także dziewczyny z przedmieść.  Mężatki, panny, wdowy. Wykształcone i te, które z biedą ukończyły podstawową edukację. Pochodzące z wielu różnych krajów. Jednak łączy je chęć podróżowania, niechęć do osiadłego życia, do bycia w tych samych trybach przez długie lata, ciekawość, odwaga. Najczęściej także są to osoby otwarte na inne kultury, jednakże nie jest to cecha, które łączyłaby je wszystkie. Niektóre z nich chcą dokonywać odkryć, zamazywać białe punkty na mapach, dostarczać światu wiedzy na temat kolejnych miejsc, zwierząt, roślin. Inne chcą nieść pomoc tubylcom w Afryce, Australii czy Azji. Jeszcze inne chcą się wspinać, wspinać, wspinać, byleby być bliżej nieba. Dla części napędem jest wiara, inne w religii i jej wpływie na lokalne ludy upatrują zagrożenia dla autochtonów. Część chodząc po dżunglach nosiła długie suknie i gorsety, a część zaczynała nosić się według mody lokalnej lub chodzić w męskich ubraniach.

Jednak wszystkie ich historie są niezmiernie interesujące. Mamy tu przykłady pań, które potrafiły przejechać 1400 km na rowerze, wspinać się na szczyty w Himalajach, przejechać 2000 km konno, a potem prawie dać się zabić i zjeść kanibalom, w przebraniu mniszki wkraść się do niedostępnego dla białych miasta w Tybecie, jeść mrówki, węże i najdziwniejsze stworzenia, uczestniczyć w rytualnych orgiach (by potem to opisać dla potomności), zamieszkać wśród Aborygenów lub plemion kanibali, by przez lata badać ich zwyczaje, leczyć choroby i edukować.

Marianne North

„Podróżniczki” to lektura nie dość, że ciekawa, to jeszcze pouczająca i pokazująca dwa ważne aspekty przeszłości. Pierwszym są relacje społeczne i postrzeganie kobiet w wieku XIX – zarówno w krajach tzw. rozwiniętych, jak i tych tzw. dzikich. A drugim jest przybliżenie nam idei odkrywania miejsc nieznanych białemu człowiekowi, wpływaniu na tubylców, relacjach z nimi, podbijaniu kolejnych terenów. Książka ta dotyka wielu innych tematów (życie różnych ras, plemion, religie, kultura, metody podróżowania etc.), jednakże siłą rzeczy są to tylko drobne wzmianki. Gdyby autor chciał pogłębić te tematy, to otrzymalibyśmy albo cykl, albo książkę o objętości kilku tomów cyklu „Pieśń Lodu i Ognia”.

Czytałam o losach tych kobiet z fascynacją i najczęściej wielkim podziwem. W marnych warunkach, brnąc często przez błoto, oblepione pijawkami, brudne, głodne, w zagrożeniu życia posuwały się o kolejne kroki do przodu. A to wszystko dla zrealizowania swojego celu. Cele miały różne, ale by je spełnić gotowe były poświęcić majątek, zdrowie, czasami życie. I za to należy im się szacunek.

PS. Książkę czytałam w wersji elektronicznej. Muszę pochwalić – jest dobrze przygotowana, nic się nie rozjeżdża, fotografie są dobrej jakości (oczywiście na tyle, na ile tak wiekowe zdjęcia mogą być dobrej jakości), wszystko gra.

©