Odważyć się na zmiany

17273247_10154133802411076_1420105518_o

Po wpisie „Rok zmian, czyli o tym, dlaczego 2016 był ważny!” ruszyła lawina wiadomości, maili, dziesiątki różnych, bardzo pozytywnych reakcji. Spodziewałam się ich, jednak skala i tak bardzo pozytywny odbiór przerosły me przewidywania! Pisaliście o tym, jak bardzo był to pozytywny, inspirujący, motywujący wpis, dzieliliście się doświadczeniami, zdarzały się wręcz podziękowania za to, że go napisałam! Przez kilka dni po publikacji chodziłam z uśmiechem na twarzy. Nagle odezwała się też Danuta Awolusi, która w swojej książce – „Odważona. Dziewczyna minus 70 kg” podzieliła się swoją historią. Danka zaproponowała mi lekturę i sprawdzenie, na ile nasze historie się pokrywają. Oczywiście się skusiłam i w konsekwencji powstaje ten wpis. Nie recenzja, ale półosobisty wpis inspirowany książką.

Ale najpierw krótko na jej temat – „Odważona” to opis dorastania do zmian, procesu wprowadzania ich w życie, konsekwencji, jakie przynosiły, roli psychiki, sportu, wsparcia, niebezpieczeństw, jakie pojawiają się na drodze osoby zmieniającej takie nawyki. Do tego oczywiście sporo o jedzeniu i innych aspektach praktycznych. Generalnie całościowy opis procesu przechodzenia przez zmiany. Tylko trzeba mieć świadomość tego, że to jest historia Danusi, nie można jej traktować uniwersalnie, bo każdy z nas ma inne potrzeby, cele, możliwości i ograniczenia. O czym zresztą sama autorka wielokrotnie wspomina. Jeżeli więc traktujemy tę książkę jako inspirację, to pewnie, świetna sprawa, bo ukazuje, że naprawdę wiele jest możliwe (i opisane jest to realnie, bez hurraoptymizmu i ukrywania ciemniejszych stron takich zmian), tylko nie zagalopujmy się i nie przekładajmy metod 1:1, sprawdzajmy, co jest dobre dla nas.

A w szczegółach?

W szczegółach to wielokrotnie chciałam krzyknąć „to o mnie!”. Mimo tego, że Danusia schudła 70 kg, ja na razie jakieś 15 kg (docelowo chcę dobić mniej więcej do 20 kg), to jednak droga, przez którą się przechodzi jest podobna. A już procesy psychiczne bywają wręcz identyczne!

Na początku lektury wyłapywałam głównie różnice, ciekawe, czy dlaczego. W każdym razie widzę, że Danusia była (jest?) o wiele bardziej rygorystyczna. Ja po pierwszych miesiącach bardzo ostrego przestrzegania narzuconych sobie przez siebie samą zasad i po pierwszym potężnym kryzysie psychicznym trochę odkręciłam śrubę. Przez to chudnę baaaardzo wolno, ale – na razie? – nie mam już takiego ciężaru psychicznego, jest mi łatwiej traktować te zmiany jako nowy styl życia, niż właśnie „dietę” (do czego miałam tendencję wcześniej). Teraz postrzegam te zasady bardziej jako coś, co przyniosło mi nowy komfort życiowy i co ma zostać ze mną na zawsze. Ma być gorsetem, który trzyma mnie „w formie”, jednak nie takim, który nie daje mi odetchnąć pełną piersią. Na początku właśnie taki sobie założyłam i w konsekwencji był solidny trach! Boleśnie nauczyłam się tego, że dietetycy i inni specjaliści nie od kozery twierdzą, że tzw. „cheat meal” jest zdrowy dla psychiki, że nie ma się co pałować tym, że zjadło się coś zakazanego. Trzeba się mentalnie „otrzepać” i dalej robić dobrą robotę. Nie ustawać. Gorsze momenty zdarzać się będą zawsze i tylko nie możemy dopuścić do tego, by zawaliły one całość. Zauważać, analizować i wracać na dobre tory, to według mnie element sukcesu.

Druga różnica to podejście do pomocy – czy to do specjalistów, czy do wsparcia bliskich czy przyjaciół. Owszem, ja na początku też nie trąbiłam o zmianach na prawo i lewo (chociaż wiedziały o nich dwie bliskie osoby), to jednak nie czułam takiego oporu, by o tym rozmawiać, gdy była odpowiednia okazja czy padały pytania. Dla mnie wręcz wsparcie bliskich było niezbędne, bez nich już dawno rzuciłabym to w kąt przy pierwszych ciężkich chwilach. Widocznie nie mam aż tak silnej psychiki lub jestem bardziej nastawiona na pozyskiwanie bodźców również z zewnątrz, motywacja wewnętrzna nie była dla mnie wystarczająca. Z pomocy dietetyka nie korzystałam, jednak obserwuję w ciągu ostatnich lat bardzo fajne zmiany u moich znajomych, którzy do takich specjalistów chodzą i to pewnie, jak ze wszystkim – trzeba trafić dobrze. Ja sama niedługo wybiorę się do specjalisty, który zajmuje się 3 czy 4 z moich znajomych, bo chcę z nim przedyskutować różne kwestie (a niestety Internet daje tyle różnych odpowiedzi, że nie jestem w stanie samodzielnie przesiać, co z tego należy do śmieci, a co nie) + chcę porozmawiać o tym, dlaczego waga od pewnego czasu prawie stoi w miejscu (pewnie muszę wkroczyć na kolejny etap lub wprowadzić kolejne zmiany, może popełniam jakiś błąd). Jestem bardzo ciekawa tej wizyty!

Kolejna różnica, to podejście do niektórych produktów – część z nich Danka widzi jako zło, a ja jako coś, co może spożywać, byle w sensowny sposób, a część odwrotnie. No, ale to akurat zupełnie normalne, wszyscy to dobrze znamy!

A podobieństwa?

  1. Postrzeganie „gotowców” – przetworzone produkty, to w potężnej większości zło i świństwo. Składy wołają o pomstę do nieba! Wszędzie cukry (te wszystkie syropy, fruktozy i inne formy cukru), wszędzie dużo za dużo soli, najgorsze tłuszcze, a do tego mnóstwo „polepszaczy smaku” i utrwalaczy. Jedno wielkie fuj i rzecz do trzymania się z daleka. Ja również, jak i Danka staram się spożywać jak najwięcej rzeczy, które przygotowuję samodzielnie. Do tego dochodzą produkty, które mają jak najczystszy skład. Oczywiście, nie uniknę produktów przetworzonych (chociażby dlatego, że jadam na mieście, czy ze względu na to, że czasami mam zachciewajki), jednak robię wszystko, by było ich jak najmniej. A już zdecydowanie wykluczyłam wszelkie masowe mieszanki przypraw, sosy etc. Całe szczęście bez większego problemu można dostać przyprawy i zioła bez dodatków, część można też uprawiać samodzielnie (przyznaję, że tego już mi się nie chce robić). Świeże owoce i warzywa to podstawa mojego żywienia. Do tego dobre mrożonki i kiszonki. Trochę kasz, zero makaronów (z wyjątkowym pałaszowaniem od czasu do czasu jakiegoś razowego), praktycznie zero pieczywa, jajka „ze wsi”, sporo kasz. Jeszcze dużo mogłabym zmienić na lepsze, jednak i tak jestem zadowolona, ja, moje psyche i moje ciało.

  2. Nie wpadłam tak głęboko w sport, zresztą przy Danusi to ja jestem leniwą kluchą, bo moje ćwiczenia są krótkie i zdecydowanie mniej wymagające od jej. Jednak tak samo doceniamy wagę aktywności fizycznej. Sorry resory, bez wprowadzenia ruchu nie da rady. Owszem, można schudnąć tylko trzymając dietę. Tylko co się stanie, gdy ją skończymy? Bo diety przecież z założenia się kiedyś kończą. No właśnie, dobrze to wszyscy znamy – mniej lub bardziej wracamy do poprzedniego stanu i tyle. Zresztą nawet z drakońską dietą zejdziemy tylko do pewnego stanu, dalej już nie. Sport pomaga w utracie wagi, ma wpływ na metabolizm i generalnie na całokształt naszego funkcjonowania – zarówno ciało, jak i mózg i duszę. Nie chodzi o to, by się katować godzinami na siłowni, tylko by znaleźć taką aktywność fizyczną, która jest odpowiednia dla nas, pomaga nam realizować cel. Zresztą jeżeli znajdziemy coś, co będzie dla nas fajne, to sami się automatycznie wkręcimy. A wybór jest olbrzymi, niekoniecznie trzeba też chodzić na siłownę (nigdy mnie tam nie widziano, ćwiczę w domu!). Jeżeli nie chcecie korzystać z pomocy specjalisty, to skorzystajcie z Internetu, naprawdę jest masa dyscyplin, zasobów, z których możecie skorzystać, YouTube jest zalany przez filmy z instrukcjami i ćwiczeniami. Poza tym aktywność sportowa pomoże nie tylko mięśniom, ale i skórze (co ma znaczenie przy większej utracie wagi) i generalnie wspomoże zmiany na lepsze.

  3. Zachwyt, gdy w końcu nie musisz być skazana na jeden sklep i 3 sklepowe półki z ciuchami. Gdy zaczynasz się mieścić we wszystko, gdy każde miejsce stoi dla Ciebie otworem! Pamiętam moje szczęście, gdy zaczęły mi się zmieniać rozmiary. Gdy pierwszy raz od lat weszłam w sukienkę rozmiar M (a ostatnio nawet S!), gdy przestałam się ograniczać do wyszukiwania 1-2 marek w każdym centrum handlowym. Cóż to za cudowne uczucie! Chociaż ma też mroczniejszą stronę – ciągle che mi się nowych ciuchów, zbankrutuję niedługo! Inna sprawa, że też ciągle potrzebuję nowych ubrań, bo nawet te z ubiegłego roku przecież już są za duże, więc non-stop odkrywam: potrzebuję spodni, bluzki, spódniczki, sukienki, płaszczyka, żakietu, bielizny, a nawet… butów. Wszystkiego! Sponsor zmian potrzebny od zaraz 🙂

Ale największe podobieństwo, to podobieństwo psychiczne i postrzegania samych siebie. Tutaj co chwile w duszy wołałam „to o mnie, to o mnie!”. Zadziwiające, jak wiele podobieństw jest „wkonstruowanych” w mózgi grubych ludzi. Jak bardzo czujemy się gorsi, społecznie odrzuceni, niechciani, ciągle na cenzurowanym (znowu je! Zobacz, co ona je! Zobacz, jak ona wygląda! O matko, jaki grubas!), pod jaką ciągłą presją jesteśmy. Niewiarygodne, że żyjemy tak całymi latami. Nic właściwie dziwnego, że wielu otyłych ludzi w konsekwencji chowa się w domach i zajada kolejne upokorzenia. Jak wiele odwagi i motywacji potrzeba, by dojrzeć do zmian, a o ile więcej ich potrzeba, by je wprowadzić w życie i w nich wytrwać. Danusia pisze o tym, jak to chodziła biegać nad ranem, byle nie spotkać nikogo na ulicy, bo czuła, że w duchu te osoby będą ją oceniać, wręcz wyśmiewać to, że „gruba udaje, że biega”. Wspomina też o tym, że m.in. dlatego czuła tak duży opór przed dzieleniem się z innymi informacją o zmianach, bo czułaby się na nowo oceniana, szczególnie oceniana z oczekiwaniem na porażkę, kiedy się podda, kiedy nawali. Bo przecież grubi zawsze nawalają, inaczej by się tak nie spaśli.

Danka pisze też o tym, jak powoli zmienia się psychika osoby grubej, że grubym się – mentalnie – nawet latami po odchudzeniu. Patrzymy w lustro i nadal widzimy grubaska, nadal się kontrolujemy, bo przecież „grubym nie wolno/nie wypada/nie powinni”. Zawsze nas zaskakuje fakt, że mieścimy się w jakiś ciuch, że nie musimy zmierzać w stronę działu „plus size”. Nie ma zupełnego luzu, zawsze gdzieś tam w głębi pali się czerwona lampka. Nad postrzeganiem siebie i własnego ciała trzeba pracować latami, a zmiany nie są łatwe, to raczej skomplikowany i bolesny proces.

17310410_10154137463406076_101964862_o

Autorka nie boi się też poruszać tematów, które właściwie są tabu dla większości, przez część osób uważane są za obrzydliwe: nagość grubych ludzi i seks.

Nagość jest dla większości z otyłych ludzi koszmarem. Bo przecież społeczeństwo przez kilkadziesiąt lat dosadnie danej osobie pokazało, że gruby jest brzydki, czasami obrzydliwy. Więc jak tu się swobodnie pokazać nawet nie tyle nago, co chociaż w kostiumie kąpielowym? Pobyt na plaży często wiąże się ze stresem, bo przecież ludzie będą nas oceniać (patrz: w głębi duszy wyśmiewać), a czasami jakiemuś szczeremu dziecku jeszcze się wyrwie „popatrz mamo/tato, jaka gruba pani!”. Po co to komu, może jednak lepiej posiedzieć w domu, z książką?

Seksualność grubych ludzi to już temat rzeka. Często przez ludzi otyłych zakopany „na wieczne niemyślenie”. Bo przecież nie zasługujemy na to, by się nami interesowano, w końcu jesteśmy grubi…

Czy grubej można pożądać? Czy gruba nago może się podobać? Czy gruba w ogóle podobał zadaniu? Czy ona sama może z seksu czerpać przyjemność? A przede wszystkim: czy gruba zasługuje na seks?

Te punkty – podejście do własnego ciała, do nagości w każdym jej aspekcie – to chyba największe wyzwanie do przepracowania dla każdej osoby, która w końcu chce się pozbyć wewnętrznych kajdan. Owszem, zmiana nastawienia społeczeństwa byłaby bardzo pomocna, ale chyba już zbyt mała ze mnie idealistka, by uwierzyć w to, że się dokona szybko. Pozostaje nam więc praca nad samym sobą i naszym nastawieniem do tych tematów. Wiem, łatwo się mówi, a cholernie trudno robi. Uwierzcie mi, sama nad tym wszystkim pracuję i jestem ciągle jeszcze na początku drogi. Jestem jednym wielkim workiem różnorodnych kompleksów, których przepracowanie potrwa lata. Ale wierzę, że można i że dam radę. A to już pierwszy krok do sukcesu!

Jak sami widzicie książka ta wzbudziła we mnie wiele refleksji i zmotywowała do tego, by pierwszy raz od wieków napisać coś na blogu. Może dlatego, że wiem, że dla wielu poszukujących osób może być motywatorem? Jeżeli ten mój styczniowy wpis mógł być, to ta książka tym bardziej. Jeżeli więc dorastacie lub dorośliście do zmian w swym życiu, ale szukacie motywatorów, powinowactwa dusz i doświadczeń, to sięgnijcie po nią, zobaczycie, że się da! Tylko musi być w Was wola walki i tony motywacji. Ale w końcu po co są cele, jeżeli nie po to, by je realizować? Będzie ciężko, będą łzy i pot, ale zawsze wtedy pytam siebie: czy na serio chcesz się poddać i dalej tak żyć? Dalej chcesz mieszkać w mentalnej klatce ograniczeń? I wtedy ruszam do przodu, bo nie, chcę wolności, chcę, by mi było dobrze. I chcę być zdrowa, a szczupłość w tym pomaga.

Polecam książkę Danki wszystkim tym, którzy chcą się zainspirować i zmotywować, szczególnie, że na jej końcu znajdziecie jeszcze kilka innych historii ludzi, którzy odnieśli podobnie imponujące rezultaty. Bo prawdziwie chcieć to móc!

 

Reklama

O blogowaniu słów kilka, czyli jak „Konstelacje” przyczyniły się do powstania tej notki

drogowskaz blogowanie

Byłam wczoraj po raz drugi na „Konstelacjach” w Teatrze Polonia (TUTAJ będzie kiedyś link do notki na temat tej arcydobrej sztuki, jak się w końcu ogarnę i napiszę!), a skutkiem tej sztuki jest to, że zaczęłam myśleć. Co by było, gdyby…? Jakie konsekwencje miał ten krok i co mogłoby się wydarzyć, gdybym go nie podjęła? Albo gdybym zadecydowała, że inna ścieżka jest ciekawsza?

A że wczoraj temu blogowi stuknęło 7 lat (mamma mia, siedem lat w jednym miejscu to mój rekord!), to moje myśli w dużej części dotyczyły tego, co z blogowaniem związane. A wnioski są powalające!

Niby to tylko blogowanie, pisanie o czymś, w moim przypadku o czymś tak de facto mocno ograniczonym zasięgowo, jak książki. Nic wielkiego, prawda? Może i tak bywa, ale może być zupełnie inaczej, zobaczcie sami…

Gdy w 2009 roku zaczynałam blogować o książkach, to była nas tylko garstka. Mam wrażenie, że wszyscy odwiedzali wszystkich, dyskusje na blogach potrafiły być długie i burzliwe. Jednak pojawiły się magiczne „egzemplarze recenzenckie” i „współpraca z wydawnictwami” i zrobił się boom, z garstki blogów zrobiło się ponad 100, potem kilkaset, a teraz to już nie ogarniam.

Nie zamierzam obłudnie twierdzić, że to samo zło, przecież sama długo korzystałam, a i teraz od czasu do czasu przygarnę jakąś książkę do recenzji. Ale to akurat uznaję – z perspektywy czasu – za mało istotny aspekt blogowania. Co było ważniejsze? Po pierwsze – będzie to straszny truizm – ludzie. Przez te lata poznałam całe dziesiątki czy nawet setki ciekawych osób – blogerów, czytelników, wydawców, autorów, dziennikarzy, pasjonatów z różnych dziedzin. Ta siatka znajomości trwa po części do dzisiaj, z niektórymi osobami nawiązałam przyjaźnie, z częścią spotykam się głównie zawodowo, ale całkiem spory kawałek tej pierwotnej sieci jest ze mną niezmiennie od lat. I to jest niesamowite!

Druga sprawa, nie mniej istotna, to fakt, jak blog wyprowadził mnie de facto z niszy książkowej. Mimo tego, że dalej ciągle głównie jest o książkach, to to, że go prowadzę zaowocowało zaproszeniami na różne imprezy mniej lub bardziej „branżowe” – od festiwali i targów stricte literackich, przez spotkania dla blogerów (np. Blog Forum Gdańsk), aż do prowadzenia warsztatów dla młodzieży w gimnazjach. Niewiarygodne jest to, jak wkładanie serca w pasję i mówienie o tym potrafi pootwierać różne furtki. I tylko trzeba znaleźć w sercu trochę odwagi, by uczynić pierwszy krok. Tak, wiem, rzuciłam tekstem jak z Coelho…

Ale przejdźmy do dużych i namacalnych zmian! Przede wszystkim blogowanie, pasja, serce i mówienie o swej pasji zaowocowały zaproszeniem na pierwszą rozmowę o pracę spoza branży w której trwałam do 2011 roku włącznie. Mało tego, dzięki temu wszystkiemu dostałam tę pracę (o czym ci starsi stażem czytelnicy wiedzą) i od lutego 2012 roku zaczynałam w Świecie Książki. Tak niedawno, a jakby to były wieki… Jak bardzo to wszystko wpłynęło na mnie i moje życie!

Pamiętam, że gdy dostałam propozycję przedstawienia mojej kandydatury do rozpatrzenia, to było to dzień przed Wigilią, spędziłam całe Święta rozważając, czy aby na pewno chcę się przeprowadzać z prowincjonalnej wsi do Warszawy, czy zdołam się samodzielnie utrzymać, czy dam się radę odnaleźć, jak to będzie żyć kilkaset kilometrów od rodziny i przyjaciół… Ale zdecydowałam się podjąć ryzyko (chociaż co to za ryzyko, rozmowa o pracę jeszcze o niczym nie decyduje!) i pojechałam. Po kilku dniach dostałam informację, że mnie chcą i że czekają na mnie od 1 lutego. Pamiętam, że miałam dwa tygodnie na znalezienie mieszkania i przeprowadzkę. Nigdy nie zapomnę tego, jak włóczyłam się po Ochocie (bo chciałam blisko miejsca pracy) w śniegu po kostki, klnąc, bo nic sensownego się nie udało znaleźć, aż w końcu trafiłam do ostatniego na liście mieszkania, które okazało się właśnie tym i w którym spędziłam  ponad 4 lata. Ale ograniczając dygresje: to właśnie dzięki blogowaniu udało mi się zmienić branżę i rozwinąć skrzydła na nowo. A na dodatek odnalazłam się w tym mieście, darzę je dużym sentymentem, a od kilku miesięcy jestem jego stałą, zameldowaną jak władze przykazały mieszkanką 😉

Nowa praca i nowe miejsce zamieszkania poskutkowały kolejnymi blogowymi możliwościami i znajomościami. To właśnie one pozwoliły mi na przeżycie wielu pięknych chwil, poznanie osób, które potem wielokrotnie mnie tak lub inaczej wspierały, nauczenie się pierdyliarda nowych rzeczy, zmiany stylu życia. To właśnie dzięki blogowaniu zrobiłam te pierwsze kroczki, które skutkują tym, że dzisiaj ciągle pracuję w wydawnictwie (tylko innym), lubię moją codzienną pracę (i osoby, z którymi pracuję 🙂 ), mam masę ciekawych znajomych, chyba w 90% zmieniłam styl życia, a w znacznej części samą siebie.

Co jeszcze? Mnóstwo drobniejszych spraw – to dzięki blogowaniu miałam okazję wypowiadać się w przeróżnych mediach, poznawać inspirujących ludzi, zarażać blogowaniem innych (mam przynajmniej kilkoro blogowych „chrześniaków”), być żywym dowodem na to, że o tak „nudnym” temacie, jak książki można latami blogować i jednak stale ktoś to czyta 😉

A co ostatnio szczególnie mi bliskie – dzięki blogowaniu poznałam kilka osób, które mocno wpłynęły na moje życie. Szczególnie jedna blogerka (która niestety praktycznie zarzuciła już blogowanie 😦 ) stała się bliską mi osobą, która codziennie inspiruje i motywuje, wspiera i pomaga zmienić mą rzeczywistość na jeszcze lepszą. To dzięki niej łatwiej przechodziłam różne kryzysy, to dzięki niej chociażby wprowadziłam zmiany praktyczne w życiu typu inny styl żywienia, to z nią rozkoszuję się duchową strawą w teatrze (gdzie dzięki niej chodzę regularnie!) i to ona ma cierpliwość wysłuchiwać mojego marudzenia, gdy jest mi źle. Dziękuję Ci! A właściwie, idąc torem: blogowanie przyczyniło się do zmiany pracy – pierwsza praca doprowadziła do kolejnych książkowych – kolejna książkowa praca zwróciła mą uwagę na kolorowanki – dzięki założeniu grupy kolorowankowej spotkałam drugą taką bliską duszę, to właściwie mogę napisać: dziękuję Wam!

Ośmielę się więc podsumować, że blogowanie wpłynęło na jakieś 95% mojego życia – od zmian w samym czytaniu, przez zmiany zawodowe, zmianę miejsca zamieszkania, przyczynienie się do poznania nowych znajomych i przyjaciół, po części transformację mej osobowości, aż po zmiany w sposobie myślenia. Mogę wręcz dumnie zawołać, że „od blogowania to wszystko się zaczęło!

Tylko… od jakiegoś czasu niezbyt chce mi się pisać. Może to jednak zmęczenie materiału, może czuję ograniczenie przez ten przedrostek „książkowo” w adresie bloga (ale znowu nie chcę się przenosić gdzie indziej i tracić wszystko, co tu wypracowałam latami), może jeszcze coś innego. Dlatego nie piszę o planach na przyszłość, nic nie obiecuję, popłynę z blogową rzeką.

Blogami zapycham dziurę ;)

Od dawna próbuję się zmotywować do opisania fajnej młodzieżówki, którą zdecydowanie chciałabym wielu z Was polecić, jednak zapalenie gardła i krtani wyciąga ze mnie praktycznie wszystkie siły. I tak mija dzień za dniem…

By jednak nie zapadła tutaj zupełna cisza, to postanowiłam zastosować typową zapchajdziurę. Ale zapchajdziurę godną, jak rzadko! Bo zapewne pierwszy i ostatni raz miałam okazję wystąpić w telewizji! Gdzieś tam się w prasie rozbijałam, w radiu wypowiadałam się już dobrych kilka razy, ale telewizja? Stres mnie prawie zeżarł, całe szczęście odpuścił, gdy musiałam skupić się na słuchaniu pytań i odpowiadaniu. A czy z sensem… Nie wiem, jeszcze siebie nie obejrzałam, mimo tego, że nagranie było w piątek. Ponoć wyszło dobrze, kiedyś sprawdzę 😉

W piątek, 20 listopada (czyli dzień przed moimi urodzinami, niezły prezent!) miałam przyjemność gościć – razem z Zacofanym w lekturze – u Mariusza Ziomeckiego w programie „Prawy do lewego, lewy do prawego” w Polsat News 2. I chociaż polityka zeżarła nam część minut, to udało się chwilę porozmawiać o blogach książkowych! Przeżyliśmy, teraz nawet miło będzie powspominać, ale stres był okrutny!

PS. Jeżeli nie lubicie polityki, to polecam oglądać od 36 minuty. A jeżeli komuś nie działa poniższy filmik, to zapraszam do źródła – TUTAJ.

Targi Książki, spotkanie blogerów i autorów, czar atmosfery…

Było relacji tyle, że cóż ja mam jeszcze mądrego napisać? Chyba tylko całkowicie subiektywnie i emocjonalnie. Chociaż nie, trochę będę najpierw chwalić, potem czas na emocje.

A co będę chwalić? Ano, decyzję o przeniesieniu Targów Książki z Pałacu Kultury i Nauki na Stadion Narodowy. Mimo narzekania malkontentów, że „Jak to? Stadion dla książek??” moim zdaniem ta lokalizacja sprawdziła się 300% lepiej niż PKiN. O wiele szerzej, więcej miejsca między rzędami stoisk, wygodniej, przewiewniej. Sale konferencyjne nowoczesne, klimatyzowane, wszystkie na jednym poziomie, więc łatwo znaleźć. Infrastruktura (toalety, bary stadionowe etc.) przygotowana na tłumy. Pomocni „przewodnicy” targowi i zespół pierwszej pomocy spacerujący dookoła i sprawdzający sytuację. Moim zdaniem TK powinny tutaj zostać tak długo, aż pojawi się coś jeszcze lepszego. Nigdy nie wracajcie do PKiN-u!

Dwa minusy – bary stadionowe mają stałe (koszmarne!) ceny i nikły wybór. Rozumiem, że na mecze to starcza, na taką imprezę już nie. Dlatego dobrze, że organizatorzy pomyśleli o zorganizowaniu jeszcze innych punktów żywieniowych. Drugi minus – Olesiejuk i jego koszmarne stoisko. Umiejscowione zaraz przy wejściu – przez obłożenie autorami i spotkaniami z nimi – zaowocowało stałym efektem „wąskiego gardła”. Im częściej bywam na TK, tym bardziej uważam, że ta firma powinna być wyeksmitowana na sam koniec alejek, gdzie będzie mniej zawadzała zwiedzającym. A na Stadionie najlepiej byłoby, gdyby wylądowała na miejscu murawy 😉

No dobra, oceny na bok, teraz czas na uczucia!

Jak bardzo lubię TK i spotkania, to wie chyba każdy, kto tu bywa w miarę regularnie. Dla mnie zabawa zaczęła się już w piątek po pracy, gdy w me progi zawitała Izuś z Czytadełka wraz ze swoją koleżanką. Miły wieczór ciągnął się do północy, potem trzeba było iść spać, by mieć siły na sobotę. Najpierw była pizza, a potem spędzałyśmy czas, jak na blogerki książkowe przystało 😉

blogerki

Sobota… była niesamowita! Najpierw był panel dyskusyjny dotyczący literatury kobiecej i festiwalu „Pióro i pazur”. Już tam spotkałyśmy kilka lubianych przez nas autorek, chwilę porozmawiałyśmy i ruszyłyśmy między stoiska. Spotkałyśmy się tam również z Edith i dalej wędrowałyśmy we cztery. Ja wędrowałam zupełnie na żywioł, a Iza i Edith miały kilka punktów obowiązkowych. Jednym z nich było zdobycie dedykacji Romy Ligockiej, która wprawiła dziewczyny w dziki zachwyt. Były też i inne dedykacje, spotkania, rozmowy, zdjęcia… Działo się wiele, a czas płynął szybko. Ja odwiedzałam głównie znajomych z wydawnictw i znajomych autorów, ale spotykaliśmy co jakiś czas również znajomych blogerów. A przez przypadek spotkałam znajomego reportera, którego nie widziałam już ponad rok i dostałam przecudnej urody dedykację w jego najnowszej książce. Fruwałam potem pod sufitem do końca dnia! 🙂

W porze obiadowej dołączył do nas Jarek Czechowicz, który jednak musiał szybko uciekać, więc było to tylko krótkie spotkanie. A potem jeszcze tylko kolejna rundka, kolejne rozmowy i już był czas zbierać się w stronę Pikanterii, gdzie odbywać się miało spotkanie blogersko-autorskie. Po drodze spotkałyśmy Manięczytania z uroczym synem i razem dzielnie szukaliśmy restauracji, podążając jakby nie w tę stronę, w którą należało 😉 Ale w końcu udało się trafić, no i zaczęło się…

Jako, że byłam razem z Izą założycielkami wydarzenia na Facebooku, a ja na dodatek byłam „miejscowa”, to wypadła mi rola organizatorki. A spotkanie przerosło moje oczekiwania! Do tej pory wszystkie wydarzenia, które organizowałam na FB (lub w których uczestniczyłam) miały taką samą zasadę: na 100% osób deklarujących przybycie stawia się na miejscu miedzy 30 a 60%. A w sobotę zjawili się wszyscy! Mało tego – ludzi było więcej, niż miało być! Wyobraźcie sobie teraz mój stres! Nastawiłam się na maksymalnie 20 osób, a jest ponad 30. Jak to rozwiązać? Jak ogarnąć brakujące miejsca w knajpce, w której oprócz nas są dodatkowo 4 grupy komunijne i nie ma wolnych stolików? Jak załatwić kwestię rachunku, by każdy rozliczał się tak, jak mu wygodnie? Jak zwalczyć burkliwość obsługi? Jak sprawić, by blogerzy integrowali się z autorami, a autorzy z blogerami? Jak sprawić, by podobało się, jak największej ilości osób??

Stres mnie zżerał przez pierwsze 3 godziny spotkania! W tym czasie biegałam od jednej osoby do drugiej, załatwiałam różne rzeczy, próbowałam też porozmawiać z uczestnikami spotkania, a to wszystko z jednym piwem w dłoni. Dopiero po tych trzech godzinach usiadłam i zjadłam kolację. Oraz zaczęłam w pełni korzystać ze spotkania. Zrelaksowałam się powoli, ale wtedy już coraz więcej osób musiało uciekać. W końcu została nas tylko garstka – 6 kobiet i jedyny rodzynek. Oj, działo się! Rozmowy na naprawdę różne tematy, często lekko dziwne (po jednej z opowieści Mai do dzisiaj nie mogę spojrzeć na szarlotkę! :P). Spotkanie zakończyliśmy koło północy. Ja padałam już z nóg, był to dla mnie dzień pełen wrażeń. Jeżeli wnioskować po długości spotkania, to raczej było udane 🙂

Nie wiem, jak innym osobom (mogę się wypowiedzieć tylko za siebie), ale mnie bardzo się podobało! Mimo całego stresu. Spędziłam uroczy czas z fajnymi ludźmi. Porozmawiałam sobie ze znanymi mi osobami, poznałam też nowe ludki. Czasami zupełnie mi nieznane, czasami znane do tej pory wirtualnie. Super było to, że i blogerzy ściągnęli z wielu różnych miejsc – z Gdańska, z Wrocławia, z okolic Lublina… Miło było ponownie spotkać przesympatycznych autorów, a także spędzić trochę czasu z tymi, których wcześniej osobiście nie znałam. Podobało mi się, że potrafiliśmy kulturalnie rozmawiać o książkach, recenzjach, wydawnictwach, blogach, autorach, pisaniu, ale także o wielu nieksiążkowych tematach. Cudnie było, chociaż to spotkanie wyssało ze mnie mnóstwo sił.

Była też i niedziela, znowu na TK, ale tylko na chwilę. Dziewczyny zbierały gadżety, ja prezenty książkowe, syciłyśmy oczy i duszę atmosferą, podziwiałyśmy tłumy czekające do kas. A potem już niestety wędrówka na dworzec autobusowy, gdzie pożegnałyśmy się i… koniec. Następne TK za rok.

Uwielbiam taką atmosferę! Lubię ciszę i spokój, ale od czasu do czasu kocham takie spędy, zloty, pogaduchy, adrenalinę, ból nadwyrężonego gardła i zmęczenie ścinające z nóg!

PS. Prawie nie robiłam zdjęć, a na dodatek te, które zrobiłam wyszły kiepsko :/ Zapraszam jednak do obejrzenia tych niewielu, które wyszły jako tako. Te ładniejsze zdjęcia zrobiła Ania z Misja Książka. Zrobiłam pokaz slajdów, więc albo możecie siedzieć i oglądać automatyczny pokaz, albo dobrać sobie własne tempo.

Ten pokaz slajdów wymaga włączonego JavaScript.

Blogerski WrocLOVE

Blogerzy

Za oknem hula wiosenny wiatr, przegania po niebie chmury. Trochę to wszystko melancholijne, więc postanowiłam bronić się przed takim nastrojem wspominkami ze zwariowanego wyjazdu sprzed tygodnia. A działo się…

Jakiś czas temu Ilona z BlogoStrefy wyznała, że marzy o zrobieniu wyjazdowego spotkania blogerów warszawskich z…, no właśnie z blogerami skąd? Niedługo później okazało się, że tym razem będzie to Wrocław, że pojedziemy do tego uroczego miasta, by uczestniczyć w imprezie pod hasłem „Reklamowe Pogaduchy Blogerów #4”, organizowanej przez chłopaków ze Studium Przypadku. Pozostawało ogarnąć, jak tam pojedziemy i co z noclegiem, ale z tym radziła sobie dzielnie Ilona razem z wrocławską drużyną organizatorów. I wielkie Wam za to „danke” z mej strony!

Ilona znalazła przewoźnika bardzo przyjaznego blogerom. PKS Polonus (zobaczcie, co też kryje się pod linkiem!) nie dość, że okazał się elastyczny cenowo i zaoferował nam preferencyjne warunki, to jeszcze przywitał nas na Placu Defilad w sposób, który widzicie u góry. A na dodatek zaopatrzył w notatniki do zapisywania złotych myśli oraz solidny zapas wody, żebyśmy przypadkiem z pragnienia nie umarli. Bardzo udany wstęp do dłuższej współpracy?

W każdym razie w sobotę wcześnie rano na parkingu zjawiła się grupa blogerów, którzy po zrobieniu miliarda fotek wsiedli wreszcie do autobusu i ruszyli w drogę. Na początku padały żarty na temat „blogowego Smoleńska”, czyli jak to tak można tylu blogerów w jednym autobusie przewozić. Ale szybko zaczęliśmy się integrować, śpiewać piosenki (Ogórek, Dumka na dwa serca, czy też Mydełko Fa to tylko nieliczne z hitów, które odśpiewaliśmy), opowiadać kawały. Niektórzy wytrwali próbowali czytać, pisać czy pracować. Działania raczej skazane na niepowodzenie 😉 Po drodze zaplątaliśmy się w jakieś zakrzywienie czasoprzestrzeni i zamiast odebrać szybko i sprawnie Radomską z ekipą z Łodzi, to jakimś cudem na dłuższy czas utknęliśmy w Zgierzu. Ale nie ma tego złego… Teraz znamy już Zgierz i rozważamy na zmianę stworzenie tam Blogomiasta oraz Blogowej Strefy Ekonomicznej. Zobaczymy, co przyniesie przyszłość.

Przez Zgierski Trójkąt Bermudzki dojechaliśmy do Wrocławia właściwie na styk. Zdążyliśmy odebrać wejściówki, zostawić bagaże w szatni, przenieść z autobusu na teren Kina Nowe Horyzonty podarowane nam przez Wyborową zapasy i już zaczynaliśmy imprezę. A nie, wróć! Jeszcze zdążyłam spotkać Izusr, z którą przekazałyśmy sobie książki, jak na blogerki książkowe przystało.

Impreza składała się z trzech prezentacji, debaty oraz pokazu filmy „Sztuka reklamy”. Pierwsze dwie prezentacje były całkiem interesujące, trzecia też, ale była zdecydowanie za długa. Generalnie całość była dla mnie ok, wolałabym być tylko mniej zmęczona, więc następnym razem przyjadę do Wrocławia w piątek 😉 Zabrakło mi czasu na integrację z wrocławskimi blogerami. Czas niby był na imprezie, ale wiadomo, jak to jest w zatłoczonych klubach pełnych muzyki. Wolałabym jakiś element integracyjny w kinie, chociaż jednocześnie wiem, że ekstremalnie trudno jest to zrobić dla tak dużej grupy osób przy tak krótkim czasie. No ale nic na to nie poradzę, mam element niedosytu w tej kwestii.

Rozochoceni prezentami od Wyborowej (która została przechrzczona na Blogową) udaliśmy się najpierw na burgerową kolację, a potem do klubu „El Barrio”, gdzie niektórzy tancowali do białego rana. Taniec nie należy do moich ulubionych czynności, więc ja głównie rozmawiałam, dzięki czemu miałam okazję poznać kilka ciekawych osób (no i nagadać się z tymi już znanymi). Był i śmiech, i rozmowy o życiu, przytulanie (bo blogerzy w większości to przytulasy! 😉 ), ale też poważne dyskusje. Ciekawy wieczór, w trakcie którego dałyśmy się razem z Mają porwać tajemniczej parze i wywieźć gdzieś za Wrocław! Tam udostępniono nam kanapę, zapoznano z kotami i przeuroczym szczeniakiem, rano poczęstowano jajecznicą z „jajek od własnych kur” i odwieziono na autobus do Wrocławia. Gościna jak się patrzy, dziękuję!

Zakładałam, że powrót będzie znacznie spokojniejszy, jednakże me oczekiwania spełniły się tylko po części. Faktycznie, niektórzy starali się spać, odpoczywać w ten czy inny sposób, ale i tak u reszty sporo się działo. W pewnym momencie z tyłu autobusu zaczęto analizować cóż oznacza „element status” i jaka to pozycja w „Blogosutrze” 😉 A znowu z przodu rozmawiano o poważnych biznesach związanych z nieruchomościami, delfinami i statkami 😉 Tym razem ominęliśmy Zgierz, więc w Warszawie zjawiliśmy się chyba wcześniej, niż większość z nas zakładała. Cmok, cmok, cmok, przytulas i już koniec.

A w poniedziałek? W poniedziałek wielu z nas cierpiało na nową jednostkę chorobową. Zwie się ona delirium blogens.

PS. Wszystkie zdjęcia są autorstwa Kobiecego Punktu.