W ostatni wtorek byłam w Teatrze Narodowym. Nic unikatowego, rzekniecie, wszak to Twój ukochany teatr! Fakt, ale tego wieczoru wydarzyła się tam magia… Nie byłam w stanie napisać szybciej, musiałam mieć czas, by przetrawić.
Minęło kilka dni, w końcu miałam okazję by przemyśleć to, co zobaczyłam na scenie w trakcie wtorkowego „W mrocznym, mrocznym domu”. A wydarzyło się tam coś, co w życiu zdarza się rzadko, chwile olśnienia, najczystszego zachwytu, takie, dla których warto żyć.
Widziałam ten spektakl już wiele razy (cztery czy pięć? zresztą pisałam już o moich wrażeniach TUTAJ). Za pierwszy razem walnęła mną treść (konflikty rodzinne, nierozliczone przez lata sprawy, molestowanie, poszukiwanie własnej tożsamości, seksualności etc.), drugi raz był porywający, kolejne bardzo dobre. Ale we wtorek…
We wtorek starło me uczucia w proch. Cała trójka grała świetnie. Marcin Przybylski jako Drew był na rozdrożu, chciałam mu uwierzyć, że się chce zmienić, ale czułam też, jak manipuluje, jak wygrywa w nim ta wersja, którą wyhodowano/wyhodował przez lata. Milenka Suszyńska była przeuroczym wcieleniem szesnastolatki, tak słodkiej, pociągającej i zabawnej, jaką każda dziewczyna chciałaby być.

Ale mimo tak dobrego poziomu i tak zgaśli przy Grzegorzu Małeckim, który tak zagrał Terry’ego, że mimo że przecież widziałam to już wcześniej, wiedziałam, czego się spodziewać, to rezonowało to wszystko w mej duszy na poziomie normalnie prawie nieosiągalnym. Wiem, że obydwie z Kasią S. miałyśmy ochotę się wedrzeć na scenę, przytulić, wysłuchać, wspólnie zapłakać, udzielić wsparcia, jakie tylko mogłoby być możliwe. Wiem, brzmi to pewnie śmiesznie, ale takie uczucie w nas wzbudziła jego gra. Nie wiem, na ile to kwestia akurat tego dnia, bo generalnie jest w tym spektaklu świetny, ale tamtego wieczoru był wielki przez wielkie W.
W takie wieczory, jak tamten, widać, że jest w jego talencie coś szczególnego, tzw. „palec boży”. Trafia się od czasu do czasu taki spektakl, po którym wychodzę w zadziwieniu, zachwyceniu, oniemiała. Były takie „Dziady”… o mamuniu. Nie wiem, od czego to zależy, pewnie od kombinacji wielu czynników, ale dziękuję losowi za ten czas, bo jest to dla mnie czas, gdy czuję, że jest w życiu coś więcej, że sztuka to coś więcej i bez niej życie jednak byłoby okropnie puste.
Podsumowując: jeżeli jeszcze nie widzieliście „W mrocznym, mrocznym domu” w Teatrze Narodowym w Warszawie, to koniecznie to nadróbcie. Może też traficie na akurat taki wieczór…?
Świetnie wszystko opisałaś. Fajnie się czytało ten wpis