„Na pastwę aniołów” – Jonathan Carroll


Wydawnictwo: Zysk i S-ka, 1994

Oprawa: miękka

Liczba stron: 256

Moja ocena: 5/6

Ocena wciągnięcia: 5/6

*****

Wyatt to umierający na raka homoseksualista. Wyczerpał już wszystkie możliwości leczenia, a teraz próbuje wykorzystać jakoś sensownie czas, który mu został. Oraz próbuje zrozumieć swoją sytuację, ułożyć sobie wszystko w głowie. Jest samotny, jedyną bliską mu osobą jest wieloletnia przyjaciółka – Sophie.

Arlen, znana gwiazda filmowa, przez lata świętująca sukcesy, która nagle podejmuje decyzję o zakończeniu kariery i przeprowadzeniu się do spokojnej podwiedeńskiej rezydencji. Skąd taka decyzja? Dlaczego Arlen uciekła od świata, w którym ją wielbiono i zaszyła się w anonimowości?

Ian, Wyatt i Jesse – trzech mężczyzn, których połączyła śmierć. Dwóch o niej śni, a śmierć jest dla nich zagrożeniem, a trzeci jest u jej drzwi, a czy może być ocaleniem dla pozostałych dwóch?

Nie chcę pisać dużo o fabule, bo jej odkrywanie warstwa po warstwie to największa frajda tej książki. Jednak wyobraźcie sobie, że spotykacie śmierć, a ona oferuje Wam układ. Albo spotykacie kogoś, kto Was śmiertelnie zauroczył… Carroll jak zwykle zafundował mi jazdę bez trzymanki. Uwielbiam te jego pułapki na czytelnika. Często na początku wydaje się to być zwykła książka obyczajowa, a dopiero potem, niepostrzeżenie zaczynamy wkraczać w jakąś abstrakcyjną rzeczywistość, przestając ufać własnemu rozumowi. Tutaj jednak od początku jesteśmy wprowadzeni w zadziwiającą sytuację, od pierwszej strony narasta w czytelniku pytanie „ale o co chodzi?”.

Carroll tym razem pokusił się o wprowadzenie na karty książki postaci śmierci. I to nie takiej, do jakiej jesteśmy hm… przyzwyczajeni. Tutaj śmierć jest zadziwiająco ludzka, czyżby inspirowała się tymi, na kogo jest skazana, czyli ludźmi? To tylko od jej osobistej sympatii zależy czy umrzesz szybko i bezboleśnie jako staruszek, czy też czekają Cię męczarnie w kwiecie wieku. Z nielubianymi przez siebie osobami potrafi prowadzi złożone i okrutne gierki, niszczyć ich powoli i metodycznie. Jednocześnie zakończeniem autor znowu sprawił mi niespodziankę, odwrócił sytuację do góry nogami. Ostatnia rozmowa bohaterów to mały majstersztyk.

To była moja pierwsza książka tego autora po dobrych kilku latach przerwy. Bałam się tego spotkania, obawiałam się, że zniknęła magia, którą mnie kiedyś uwodził. Jednak widzę, że ciągle potrafi mnie zaczarować, uwieść swoimi fabułami „od czapy”, czystą abstrakcją niektórych zdarzeń i nieoszczędzaniem bohaterów i czytelników. W związku z tym postanawiam co jakiś czas czytać jego kolejne książki, tym bardziej, że całkiem sporo już czeka na półkach…

PS. Ten tekst, to wręcz modelowy przykład kryzysu typu „bardzo podoba mi się ta książka, chciałabym pokazać wszystkie jej mocne strony, ale tak źle mi się o niej pisze, ech!”

© 

15 myśli w temacie “„Na pastwę aniołów” – Jonathan Carroll

  1. Carrolla swego czasu uwielbiałam, pierwsze powieści są świetne; im dalej, tym trochę gorzej, ale i tak mam sentyment do autora i po każdą nową książkę sięgam…

  2. Kiedy byłam w okresie wczesnostudenckim i późnolicealnym J. Caroll był dla mnie literackim bogiem. Potem któraś z kolejnych książek mnie do niego zniechęciła (kompletnie nie pamiętam która) i od tego czasu omijałam go szerokim łukiem. Następnie zakwalifikowałam go do kategorii: „to żenujące, że kiedyś czytałam taką literaturę” i okopałam się na tym stanowisku. Z tego, co piszesz wynika, że może niesłusznie, choć nie jestem pewna czy ze względu na tematykę chcę to sprawdzać akurat na przykładzie tej pozycji…

    1. Kultur-alnie – oj, to mi jest trudno zgodzić się lub polemizować z tą teorią, bo czytam jego książki od przypadku do przypadku, kompletnie nie zwracałam do tej pory uwagi na czas ich powstawania, muszę się kiedyś przyjrzeć.
      Ale sięganiu się nie dziwę 🙂

      Momarta – ja chyba mniej więcej w tym samym czasie pierwszy raz sięgnęłam po Carrolla. Bogiem nie został, ale polubiłam wtedy jego książki i trochę ich przeczytałam. Potem miałam dłuuuugą przerwę i ostatnio do sięgnięcia po tę akurat książkę namówiła mnie Kornwalia z Mikropolis jej wpisem. Rozczarowania wielkiego do tej pory nie miałam, wszystkie przeczytane bardziej lub mniej mi się podobały. Ja to chyba w ogóle jestem mało wymagającym czytelnikiem, bo bardzo rzadko pojawia się u mnie odruch właśnie typu “to żenujące, że kiedyś czytałam taką literaturę”. Ale akurat to u siebie lubię, więc nie zamierzam z tym walczyć 😀
      Trudno jest mi napisać, czy to dobrze, że się okopałaś, czy źle, bo nie znam Twojej czytelniczej historii, a i gust tylko pobieżnie 🙂 Nie namawiam więc i nie odradzam.

  3. Czytałam ją sto lat temu. Miałam dokładnie takie samo wydanie. Zrobiła na mnie duże wrażenie, nie pobiła go żadna inna książka Carrolla, chociaż przeczytałam ich klika.

    1. Agaczyta – wrażeniu się nie dziwię, ani troszkę. Bo to faktycznie jest książka, która może zapadać w pamięć. Dla mnie na długie lata była to jego inna książka – „Kraina Chichów”. Pierwszy raz przeczytalam ją za szybko, byłam za młoda, nie urzekła mnie. Ale po powtórce wpadłam po uszy 😀

  4. Jestem bardzo ciekawa, jak z tematem śmierci i kwestią umierania poradził sobie Carroll. Póki co mam na koncie tylko „Krainę Chichów”, przymierzam się do „Muzeum Psów”, które stoi na półce, ale coś czuję, że szykuje się nowy nabytek – ten polecany przez Ciebie:)
    Pozdrawiam serdecznie!

  5. Ja mam na półce prawie wszystkie książki tego autora – polecam „Śpiąc w płomieniu” – niesamowita książka. Zresztą Carroll ma bardzo specyficzny sposób pisania – łączenie rzeczywistości i fikcji wychodzi mu po mistrzowsku.
    pozdrawiam

    1. Isadora – pozostaje tylko sprawdzić 🙂 Ja bez problemu od ręki znalazłam ją w bibliotece, zależy książek wydanych przed prawie 20 laty 😉 Czytaj i podziel się wrażeniami!

      Ania – „Śpiąc w płomieniu” jeszcze nie czytałam, ale sporo już o tej książce słyszałam! Tak, styl Carrolla jest specyficzny i pewnie dlatego dobrze jest sobie jego książki dozować, bo pewnie jak się ich za dużo w krótkim czasie przeczyta, to można mieć przesyt.

  6. Kilkanaście lat temu przeżywałam zafascynowanie książkami Carrolla. Czytałam wszystkie, jak się tylko ukazywały (a także je kupowałam – mam więc dość pokaźną ich kolekcję). Potem, jakoś tak jak po trylogii Crane’s View, przesyciłam się. Pamiętam, że uwielbiałam te powieści, że zrobiły na mnie duże wrażenie, a jednocześnie jakby zlały mi się w całość, nie pamiętam zupełnie która była o czym. Zasmucają mnie bardzo takie niedoskonałości mojej pamięci… 😦

    1. Karolina – ja jeszcze trylogii nie przeczytałam, tylko pierwszy tom. A i to tak dawno, że właściwie powinnam sobie przypomnieć zanim przeczytam pozostałe :/ Dlatego, by uniknąć przesytu warto pewnie robić troszkę przerwy między jego książkami. A Twoja pamięć jest zapewne zupełnie normalna, jak się dużo czyta, to często tak jest, niestety :/

      Filety z Izydora – hehehehe, nie, aż tak to nie, ale mam tak z książkami, które mi się podobały, że czasami mam wielkie trudności z ich opisaniem i mam wrażenie, że nie oddaję swoich uczuć w tym, co piszę :/

  7. Uwielbiam Carolla, ale tego starego. Uwielbiam „Białe jabłka” i „Szklaną zupę”. To dziwne, ale dzięki jego książkom zakochałam się w bulterierach i uważam, że te psy sa piękne. Caroll potrafi niesamowicie czarować, i jeszcze do samego końca trzyma w niepewności. Mam ciary jak go czytam.

    1. Mag – i ponownie umiłowanie Carrolla „starego”, muszę chyba sprawdzić, jakie to książki są tymi wydanymi jako pierwsze i przeczytać je jako jedne z pierwszych tego autora. Ja może się w tej rasie nie zakochałam, ale zdecydowanie bardziej ją po tej książce polubiłam 😀 Coś w tym musi być, że tak odmienia ludzkie poglądy 😉 Oj, ciary można mieć przy niektórych jego książkach, zdecydowanie! Ja to pamiętam, że zdarzało mi się przed laty stopować czytanie i pozostawać przez moment w zadziwieniu, co też on wyprawia 😀

Dodaj odpowiedź do Agnieszka Tatera Anuluj pisanie odpowiedzi